Zapraszamy na relację NA ŻYWO z meczu Polska - Słowacja w piątek od godz. 20.45 Katastrofa była naprawdę blisko. Wystarczyło spojrzeć wczoraj na twarze Meksykanów, by zrozumieć, o co gra ich poturbowana drużyna. O 14.30, czyli godzinie absolutnie nieodpowiedniej dla futbolu, dziesiątki tysięcy ludzi wypełniły monumentalny stadion Azteków w stolicy kraju. Rywalem nie był żaden kolos, ale amatorski zespół Nowej Zelandii, który miał tak naprawdę minimalne szanse, by zagrodzić gospodarzom drogę do Brazylii. Liczący 120 mln ludzi Meksyk, który na mundialach grał 14 razy, najwięcej z wszystkich nacji niemających w dorobku tytułu mistrza świata, tym razem był o krok od nieszczęścia. Kiedy najsłynniejszy piłkarz w kraju 35-letni Rafael Marquez (kiedyś Barcelona) zdobywał bramkę na 5-0, misja ratunkowa zdawała się rozstrzygnięta. Gości stać było jednak na honorowego gola. Rewanż w środę o 7 rano naszego czasu. CONCACAF to strefa, której europejski kibic poświęca niewiele uwagi. Głównie przy okazji afer korupcyjnych tamtejszych działaczy. Większość z nas nie czuje potrzeby wiedzieć, że istnieje coś takiego jak ConcaChampions, czyli odpowiednik Ligi Mistrzów, tylko na marnym poziomie i za odpowiednio marne pieniądze. Z punktu widzenia Europejczyka ta strefa futbolowa to pustynia. A jednak. Przypomnimy sobie o niej przy okazji brazylijskiego mundialu, bo zagrają na nim aż cztery drużyny reprezentujące Amerykę Płn., Centralną i Karaiby. USA, Kostaryka, Honduras. Meksyk, jeśli nie przegra w Nowej Zelandii 0-4, będzie czwarty. Dla teoretycznie najsilniejszych w tym rejonie świata Meksykanów, brazylijskie eliminacje okazały się być drogą przez mękę. Wystarczy przypomnieć, że Miguel Herrera, który usiadł na ławce w starciu barażowym z Nową Zelandią, to czwarty selekcjoner "Trójkolorowych" w ciągu ostatniego miesiąca. Najpierw była kompromitacja za kompromitacją w grupie finałowej strefy CONCACAF, gdzie Meksykanów obijały takie "kolosy" jak Honduras i Kostaryka. Szczytem upokorzenia okazała się decydująca runda spotkań, w której grający z nożem na gardle "Trójkolorowi" polegli w Kostaryce 1-2, a prawo gry w barażach dało im zwycięstwo USA w Panamie 3-2. W dodatku Amerykanie przegrywali 1-2 do 92. minuty! Gdyby mecz zakończył się zwycięstwem Panamy, Meksyk przegrałby pierwsze eliminacje mundialu od 1982 roku. Nie było go na turnieju Italia ’90, ale to z powodu dyskwalifikacji. Co za wstyd! Światowe media obiegło kuriozalne pudło dumy Meksyku, gracza Manchesteru United "Chicharito" Hernandeza niepotrafiącego trafić do pustej bramki Kostaryki z czterech metrów. Dla kibiców w Meksyku nie mogło być jednak większego upokorzenia niż awans do baraży dzięki Amerykanom. Jeśli latynoski kolos, z którego miliony ludzi emigrują za chlebem do USA, czuje się na jakimś polu lepszy od potężnego sąsiada, to przede wszystkim w futbolu. A tu taka klapa. Oczywiście zszargany prestiż to tylko jedna strona medalu. Stacja ESPN oszacowała szybko, że porażka Meksykanów w boju o brazylijski mundial kosztowałaby ich 650 mln dol.! Dla zamkniętej w strefie CONCACAF uśpionej potęgi mistrzostwa globu to właściwie jedyne wielkie okno na świat. Dochody tamtejszej federacji w ciągu czterech lat sięgają 250 mln dol i pochodzą od sponsorów chcących reklamować się poprzez mundial. Kolejne 300 mln to wpływy innych meksykańskich firm związane z występem drużyny narodowej na mistrzostwach. Tamtejsze biura podróży już sprzedają wycieczki do Brazylii na mecze w cenie od 6 tys dol. A przecież "Trójkolorowi" jeszcze się nie zakwalifikowali. Ostatnie zagrożone 100 mln dol to wpływy z transmisji telewizyjnych. Walka idzie więc o wielką kasę. Przed barażami z Nową Zelandią zdesperowani działacze meksykańskiej federacji powierzyli zespół narodowy trenerowi najlepszego klubu w kraju (America), a ten, nie mając czasu na przygotowania, wziął do kadry 10 swoich graczy rezygnując z piłkarzy występujących w Europie, takich jak "Chicharito" Hernandez, czy Giovani dos Santos (i tak by nie zagrał z powodu kontuzji). 5-1 to dla Meksyku bardzo ważne zwycięstwo, ratujące resztki futbolowej nadziei. Urugwajczycy, którzy także wczoraj grali baraż, nie mieli podstaw czuć się podobnie. W wyjazdowym starciu z Jordanią ich piłkarze wygrali 5-0. Luis Suarez gola nie zdobył, Diego Forlan wyszedł na boisko na 10 minut, chyba przede wszystkim po to, by przypomnieć krajowi dni chwały na mundialu w RPA. Dla półfinalistów z Afryki eliminacje brazylijskich mistrzostw były tak samo ciężkie jak dla Meksykanów, tyle, że kraj liczący zaledwie 3,3 mln mieszkańców porażek z Argentyną, Chile, Kolumbią i Ekwadorem nie ma powodu traktować jak upadku na dno. Drużyna Oscara Tabareza zapracowała w RPA, a potem na zwycięskim dla niej Copa America w Argentynie na ogromny kredyt zaufania. I z pewnością w Brazylii znów postawi się potęgom. Tymczasem 120-milionowy Meksyk przegrał wyścig z liczącą 4 mln ludzi Kostaryką i zaledwie o dwa miliony liczniejszym Hondurasem. To mniej więcej tak samo jak dla Polski remisy z Czarnogórą, której mieszkańcy zmieściliby się na stołecznym Ursynowie. U nas strat z powodu braku awansu na mundial nikt nawet nie liczy. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Kiedy obolały Meksyk i Urugwaj, a także europejskie zespoły z Francją i Portugalią na czele biją się o bilety do Rio de Janeiro, Adam Nawałka, Kuba Błaszczykowski i Robert Lewandowski są myślami przy meczach towarzyskich mających być początkiem drogi na Euro 2016. Czasem to jednak naprawdę szkoda, że reprezentacja Polski nie gra w strefie CONCACAF. Baraż z Nową Zelandią byłby chyba dla nas w sam raz. Dyskutuj z autorem artykułu na jego blogu