W ostatnich według mediów Andrij Szewczenko był kandydatem numer 1 prezesa PZPN Cezarego Kuleszy do objęcia roli selekcjonera reprezentacji Polski. Na przeszkodzie nie miała stanąć wysoka pensja Ukraińca, barierą nie do przeskoczenia ma się jednak okazać finansowe splątanie Szewczenki z Genoą. Andrij Szewczenko odmówi reprezentacji Polski jak Ukrainy? Selekcjoner za drugim razem Co ciekawe, jak wynika z książki "Szewczenko. Moje życie, moja piłka", zdobywca Złotej Piłki 2005 za pierwszym razem odmówił objęcia fotela selekcjonera reprezentacji Ukrainy. Zgodził się dopiero za drugim razem, tłumacząc to brakiem doświadczenia. Oto fragment autobiografii na ten temat:"Trzeba się mierzyć z tym, co przynosi życie. W trakcie kariery przeżywałem wzloty i upadki, nigdy jednak nie czułem strachu przed porażką. Porażką byłoby nicnierobienie, niepróbowanie. A żeby spróbować, trzeba też wybrać odpowiedni moment. W listopadzie 2012 roku, kilka miesięcy po zakończeniu kariery, prezes Ukraińskiego Związku Piłki Nożnej Anatolij Końkow (który był moim trenerem w reprezentacji młodzieżowej, a potem dał mi szansę debiutu w dorosłej kadrze) zaproponował mi posadę selekcjonera reprezentacji. Byłem mu wdzięczny, ale odmówiłem. Nie czułem się gotowy, uznałem, że postąpiłbym nieuczciwie. Musiałem się najpierw przygotować, nauczyć zawodu, zrozumieć wiele rzeczy. Nie mógłbym podjąć się tak odpowiedzialnego zadania bez odpowiedniego sztabu, bez jasno określonego pomysłu na grę, bez wyraźnego i przekonującego projektu. Dałem sobie czas, próbując także innych rzeczy. (...) Ostatecznie jednak piłka okazała się silniejsza niż wszystko inne. Ta piłka, która wybrała mnie w dzieciństwie. Byliśmy nierozerwalnie związani. Zawsze i na zawsze. Tak więc 16 lutego 2016 roku zgodziłem się przyjąć funkcję asystenta selekcjonera Mychajła Fomenki, a w lipcu zostałem jego następcą". Andrij Szewczenko o Walerym Łobanowskim: Byłem wiernym żołnierzem "Pułkownika" Andrij Szewczenko wprost przyznaje w swoim autobiografii, że bardzo wiele zawdzięcza słynnemu trenerowi, Waleremu Łobanowskiego. Można mówić o jego fascynacji szkoleniowcem, którego nazwa "swoją religią". Oto fragmenty książki "Szewczenko. Moje życie, moja piłka" na ten temat. "Walerij Łobanowski służył w milicji MWD, podległej radzieckiemu Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Nieprzypadkowo więc nazywano go Pułkownikiem. Na boisku piłkarskim byłem jego wiernym żołnierzem. Urzekł mnie, byłem nim zafascynowany. Reprezentował wszystko to, co ceniłem. A to "wszystko" było bardzo intensywne. Przyjmowałem rozkazy, wykonywałem je, męczyłem się, robiłem postępy, stawałem się coraz lepszy. Gdyby nie on, nigdy nie stałbym się takim piłkarzem, jakim byłem. Ruszałem w jego imieniu na bitwę, pracowałem dotąd, aż spływałem potem, brudziłem się błotem, ponieważ nie ma drogi do sławy, na której nie trzeba się trochę pobrudzić i która nie pięłaby się pod górę. Był orędownikiem poświęcenia, uważał, że to, co zostanie zasiane, zostanie później zebrane. Jego treningi przypominały testy na wytrzymałość, doprowadzone do ekstremum, aż do wyczerpania. Ale kiedy nawet ostatni mięsień błagał o litość i miałeś już umrzeć, zmartwychwstawałeś. Zapewniał ci sportową wieczność. Łobanowski był trenerem Dynama od 1973 do 1982 roku, później ponownie od 1984 do 1990 roku, dwukrotnie triumfując w Pucharze Zdobywców Pucharów i pomagając Ołehowi Błochinowi w zdobyciu Złotej Piłki w 1975 roku. Z szacunku i z wdzięczności klub zachował na stadionie jego gabinet, więc kiedy wracał, wracał do domu. Tak jak 1 stycznia 1997 roku, w dniu, w którym na nowo powierzono mu funkcję trenera Dynama, przynajmniej oficjalnie, bo tak naprawdę objął ją już parę tygodni wcześniej. Pod koniec 1996 roku zaplanował i rozpoczął indywidualne rozmowy ze wszystkimi piłkarzami drużyny, a więc także ze mną. To wtedy poznałem go osobiście. Wcześniej wiele o nim słyszałem, ale tylko z opowieści, które najczęściej pobrzmiewały mitologią i uwielbieniem. (...) Andrij Szewczenko o Walerym Łobanowskim: Wizjoner, geniusz, wynalazca wehikułu czasu Nasz trener okazał się strasznie surowy, wprowadził niewyobrażalne obciążenia, nie tolerował najmniejszego spadku zaangażowania czy koncentracji. Towarzyszyło mu kilku obserwujących nas asystentów, którym nie umykał żaden szczegół. Wymagał od nas maksymalnego wysiłku, im bardziej byliśmy zmęczeni, tym ciężej musieliśmy pracować. Drybling uważał za podstawowy element gry, więc ciągle organizował nam ćwiczenia jeden na jednego. Jeden zawodnik musiał utrzymać się przy piłce, mijając drugiego, który próbował mu ją odebrać. To właśnie Łobanowski dokonał rewolucji i jako pierwszy trener zaczął używać komputera, opracowując z Anatolijem Zelieńcowem z Instytutu Kultury Fizycznej w Dniepropietrowsku program potrafiący analizować mecze na podstawie tego, jak poruszali się poszczególni zawodnicy. Kazał nam robić wszystko: bieganie z piłką, bieganie bez piłki, skoki, różne diabelstwa, które sam wymyślał, nie zapominając o tak zwanym wzniesieniu śmierci, czyli podbiegu o nachyleniu 16 stopni, który należało pokonać nieokreśloną liczbę razy. Prawie wszyscy wymiotowali jeszcze przed linią mety, ale mnie się to nie zdarzało, nawet po. Ten, kto nie wymiotował, w następnym meczu grał w podstawowym składzie; jeżeli wymiotowali wszyscy, w pierwszej jedenastce wychodzili ci, którzy wymiotowali najmniej. Nigdy nie myślałem o tym, żeby się poddać, tego typu trudności dodatkowo mnie motywowały. Lubiłem się zmęczyć. Potrzebowałem tego. Łobanowski był nieustępliwy, czytał dzieła filozoficzne, powtarzał, że bez treningu nie ma szczęśliwego jutra. Ten, kto go nie znał, nie wie, co stracił. To był geniusz. Wizjoner. Wywrotowiec nieustannie poszukujący perfekcji. Niszczyciel przeszłości, wynalazca wehikułu czasu. Widziałem uznanych piłkarzy płaszczących się u jego stóp i błagających, żeby wcześniej zakończył trening, ale zawsze odmawiał. Na mojej osobistej linii czasu punktem zero jest on - dla mnie istnieją lata przed Łobanowskim i lata po Łobanowskim. Był moim punktem odniesienia, moim kompasem, moją religią. Psychologiem, który wzmocnił mi głowę, bo to on wyplenił ze mnie nawyk palenia, stworzył teren, na którym mogłem zapuścić korzenie, rosnąć odpowiedzialnie i stabilnie. (...) Andrij Szewczenko o śmierci Walerego Łobanowskiego: Żegnaliśmy go łzami i alkoholem 13 maja 2002 roku odszedł Łobanowski. Przeniósł się do innego nieba. (...) Na ostatnie pożegnanie na stadionie Dynama przyszło całe miasto. Podczas pogrzebu na ulicach było prawie 200 tysięcy osób. Ludzka fala, tsunami czystej miłości. Jedni żegnali bohatera, inni - Ojca Ojczyzny, ja żegnałem człowieka, który zmienił moje życie, nie tylko sportowe. W głowie kłębiły mi się absurdalne myśli. Miałem nadzieję, że przebudzi się z tego nieodwracalnego snu, wstanie, przepędzi lekarza, który postawił błędną diagnozę, tutaj, na oczach wszystkich, tak jak postąpił z doktorem, który pozwolił sobie nie puścić mnie na trening, bo miałem gorączkę. W Ukrainie po pogrzebie tradycyjnie wyprawia się stypę na cześć zmarłego. Spotkanie przed ostatnią podróżą. My, byli piłkarze Dynama, zebraliśmy się w restauracji i wspominaliśmy go ze łzami i alkoholem".