To jest zdumiewające: druga wyprawa solidnego, europejskiego średniaka, jakim do końca kariery Roberta Lewandowskiego będzie Polska, do maleńkiej, dwumilionowej Słowenii, gdzie futbol jest na równi, bądź w cieniu hokeja i innych, głównie zimowych dyscyplin i dostajemy drugie lanie. Zasłużone lanie. Wyobraźcie sobie, że przegrywamy z reprezentacją Warszawy, w Lublanie, która w Polsce byłaby 12. miastem. Trochę mniejszym od Katowic, a ciut większym od Gdyni. I tu polska piłkarska armia, jedna z najsilniejszych od połowy lat 80. ubiegłego stulecia, gubi się jak dziecko we mgle. Ten mecz w naszym wykonaniu podobny był do akcji Piotra Zielińskiego z drugiej połowy. "Zielu" sygnalizował w niej klasę światową szybkim minięciem dwójki rywali, ale na końcu podał tak, że obrońca Słowenii zdołał zażegnać niebezpieczeństwo. W pozostałych atakach również łatwo marnowaliśmy wysiłek włożony w sklecenie zalążka zagrożenia, niecelnym zagraniem, złym wyborem, brakiem decyzji o strzale. Brutalna prawda o naszej reprezentacji jest taka, że nie jesteśmy żadną potęgą, tylko średniakiem i to tylko wtedy, gdy przynajmniej dziewięciu na 10 grających w polu piłkarzy mamy w najwyższej formie, a cały zespół wykazuje się determinacją i maksymalną koncentracją. W Lublanie łatwiej było znaleźć tych, którzy nie zawiedli (Krychowiak, Bednarek, Bielik) niż tych, którzy grali poniżej swojego poziomu. Najwyraźniej po czterech zwycięstwach odniesionych do zera w tych eliminacjach czujność naszych graczy została uśpiona. Pod względem waleczności, agresywności ustępowali Słowenii, której kadra "na papierze" ma ponad dwukrotnie niższą wartość od naszej. W poniedziałek na PGE Narodowym nie możemy ustępować zwłaszcza pod względem cech wolicjonalnych. Ci, którym się wydawało, że zastąpienie Kamila Glika będzie bułką z masłem przekonali się, że to nie jest takie proste. Nawet Jan Bednarek pod skrzydłami bardziej doświadczonego kolegi prezentuje się o niebo lepiej. Mając u boku Michała Pazdana, lepiej wypadł na przedmeczowej konferencji niż na samym boisku, choć daleki jestem od robienia z niego kozła ofiarnego. W Lublanie załamywaliśmy ręce, widząc stałe fragmenty gry w wykonaniu podopiecznych Brzęczka. Dzisiaj ten element jest solą futbolu. Jeden pomysłowo rozegrany rzut rożny Iliczicia pomógł podopiecznym Matjaża Keka przechylić szalę wygranej na swoją stronę. Po dośrodkowaniach Orłów z rzutów rożnych, czy wolnych piłka lądowała nad bramką, bądź w rękawicach Jana Oblaka. Piotra Zielińskiego i Kamila Grosickiego stać na lepsze, przede wszystkim mocniejsze i kierowane poza zasięg bramkarza podania. Jeśli nie pomoc, to przychylność rosyjskiego arbitra Siergieja Karasowa była ostatnim powodem naszej porażki na arenie Stożice. Nie chodzi tylko o nieuznanego gola "Grosika", ale też o przymykanie oka na poniewieranie "Lewego". Aljaż Struna miał żółtą kartkę już w 4. min, po tym jak łokciem uderzył w głowę naszego kapitana. To nie był skok do piłki, tylko próba świadomego zrobienia krzywdy najgroźniejszemu spośród przeciwników. Mimo upomnienia "żółtkiem", Struna niczym zapaśnik łapał wpół Roberta przed każdą próbą przyjęcia piłki, wyjścia do niej. Tak jakby wiedział, że wykluczenie z gry na własnym stadionie mu nie grozi. Gdy bezpardonowe traktowanie Lewandowskiego działo się na oczach sędziego technicznego, kapitan Orłów zwrócił na to uwagę sędziego technicznego. Witalij Mieszkow udawał niewidomego. Takie podejście do sędziowania zabija wirtuozerię, a preferuje piłkarskich "drwali".