Nad morzem reprezentacja Polski zarządzana przez Jerzego Brzęczka zagra kolejny mecz z kadrą Italii. Dwa poprzednie - podobnie jak ten zbliżający się - zostały rozegrane w ramach Ligi Narodów. Oba lepiej wspominają Włosi, którzy w dwumeczu zdobyli cztery punkty. Teraz czas na trzecią odsłonę tej czteroaktowej sztuki (czwarte spotkanie odbędzie się 15 listopada). Będzie więcej śmiechu czy łez? Tego jeszcze nie wiemy. Wiemy za to, że sytuacja reżysera jest trudniejsza niż w poprzednich aktach. Akt I: Bolonia Po raz pierwszy reprezentacja prowadzona przez Brzęczka zmierzyła się z Włochami 7 września 2018 roku. Po tym meczu przez krótką chwilę wydawało się nam, że selekcjonerski debiut może być mitem założycielskim nowej drużyny na miarę meczu z Niemcami dla Adama Nawałki albo Portugalią dla Leo Beenhakkera. Może była to przesada, ale nastój jesiennych dni był bardzo optymistyczny. W Bolonii zremisowaliśmy wszakże z Italią, w stylu dającym nadzieję na lepsze jutro. Aż do wygranej z Izraelem w Warszawie był to chyba najlepszy występ naszej kadry narodowej pod wodzą 49-letniego trenera. Co było w nim takiego wyjątkowego? W robotniczym mieście dobrą partię rozegrał w końcu Piotr Zieliński, który trafił do siatki; konsekwencją w defensywie zaimponował Grzegorz Krychowiak; nie zawiódł nawet toczący boje z Federikiem Bernardeschim Arkadiusz Reca. Wynik 1-1 przywieziony z południa na starcie Ligi Narodów trącał lekko niedosytem - bo Polacy mogli i powinni zwyciężyć - ale przecież mieliśmy punkt zdobyty na terenie rywala i to jeszcze jakiego - wielkich Włochów (chociaż pamiętajmy, że tych samych Włochów chwilę wcześniej zabrakło na mistrzostwach świata w Rosji). Nie dało się jednak ukryć, że po słabym mundialu niezła gra z silnym, europejskim rywalem dawała nam przekonanie, że w eliminacjach Euro 2020 możemy spokojnie powalczyć z Austrią czy Słowenią. Akt II: Chorzów Nastroje po drugim meczu były gorsze. Trudno się dziwić, bo najpierw była porażka 2-3 z Portugalią w Chorzowie, a później - na tym samym Stadionie Śląskim - klęska z Włochami. Wrześniowy pojedynek w Bolonii i rozgrywany w Polsce październikowy rewanż dzielił tylko miesiąc, a jednak między tymi dwoma spotkaniami była przepaść głęboka jak Rów Mariański. Raz: przegraliśmy w dość pechowych okolicznościach, bo bramkę na 1-0 dla gości Cristiano Biraghi zdobył w doliczonym czasie gry. Dwa: porażką przyklepaliśmy spadek do dywizji B Ligi Narodów (który finalnie został odroczony przez... reorganizację rozgrywek). Trzy: Brzęczek wciąż szukał taktyki i pomysłu na ustawienie napastników. Głowa selekcjonera była jak laboratorium, w którym nie wynaleziono jednak nic nowego. Najpierw ofensywny duet stworzyli Robert Lewandowski i Piotr Zieliński, później Arkadiusz Milik i Krzysztof Piątek, następnie Lewandowski i Piątek, aż w końcu Chorzowie zagrali Lewandowski, Zieliński i Milik. Rotowano także skrzydłowymi, a był to już etap, gdy gra Jakuba Błaszczykowskiego w kadrze była coraz mniej wytłumaczalna, a także środkowymi pomocnikami (szanse dostawał Damian Szymański). Z mieszania i wstrząsania wychodziło jednak niewiele, bo Włosi na Śląskim kontrolowali spotkanie od początku (mieli np. dwie poprzeczki). Szybko zorientowali się na przykład, że lepiej atakować stroną Recy, który był wówczas przyspawany do ławki Atalanty Bergamo. Do tego doszła nienajlepsza dyspozycja kilku innych graczy i po meczu nasi kibice mogli łapać się za głowy, jęcząc: "Mamma Mia".