Liga Narodów od początku była dziwnym tworem i na sam koniec tylko utwierdziła w tym przekonaniu. Dość nieoczekiwanie. Oto, strzelając gola Portugalii, Arkadiusz Milik okazał się katem dla... Niemców - aż chciałoby się powiedzieć, znowu - i wysłał ich do drugiego koszyka w losowaniu eliminacji najbliższego Euro. Odniesienia do meczu z jesieni 2014, kiedy polski napastnik pogrążył ówczesnych mistrzów świata (2-0, druga bramka Mili) nasuwają się same, ale na tym porównania się kończą. Jeśli tamto zwycięstwo było swoistym aktem założycielskim kadry Adama Nawałki, który poprowadził drużynę do paru lat hossy, to remis w Guimaraes, choćby z mistrzami Europy, ma nieporównanie mniejszą wagę. Żadnym mitem nie będzie. Dobry wynik na boisku w Portugalii ma swój wymierny efekt - to pozostanie w pierwszym koszyku przed kolejnymi kwalifikacjami, tym razem do mistrzostw Europy - ale przede wszystkim jest uspokojeniem coraz bardziej napiętej atmosfery wokół reprezentacji. Następna porażka, po trzech poprzednich, wprowadziłaby niechybnie jeszcze większą nerwowość, a tego i Brzęczek i sami piłkarze najmniej teraz potrzebują. Szukanie na siłę pozytywnych elementów w grze polskiej drużyny po tym remisie też jednak nie powinno zaciemniać rzeczywistości. Warto bowiem pamiętać, w jakim kontekście jeden cenny punkt został wywalczony. W starciu z zupełnie inaczej nastawioną Portugalią niż przed miesiącem w Chorzowie - mającą już zapewniony awans do Final Four oraz grającą w mocno przemeblowanym składzie - i w okolicznościach cokolwiek sprzyjających - po czerwonej kartce dla rywali, rzucie karnym i dwóch kwadransach gry z przewagą jednego zawodnika. Oczywiście, dla przeciwwagi trzeba dodać, że Polacy grali bez dwóch dotychczasowych liderów, Lewandowskiego i Glika, co od lat się nie zdarzyło. Nie zmienia to jednak faktu, że Brzęczek cały czas musi szukać najlepszego rozwiązania, w zasadzie w każdej formacji i zgrywać ze sobą zawodników. Dlatego, że wniosek po Portugalii jest jeszcze jeden - mniejsze mieszanie w składzie z meczu na mecz przynosi lepsze efekty. Po raz pierwszy u Brzęczka zdarzyło się, że cała piątka pomocników zagrała drugi raz z rzędu w takim samym zestawieniu. Z jakim efektem indywidualnym - to osobna sprawa (tym razem zastrzeżenia mogą być głównie do Klicha i Zielińskiego, trochę mniejsze do Krychowiaka), ale efekt końcowy okazał się nie najgorszy. Kończymy zatem Ligę Narodów, ten poligon doświadczalny dla nowego selekcjonera, z bardzo mieszanymi odczuciami. Byliśmy ewidentnie słabsi w konfrontacji z Włochami i Portugalią, ciągle nie wiadomo tak naprawdę na co stać tę drużynę, bo projekt jest niejasny, ale dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności udało się zachować miejsce w pierwszym koszyku, grupującym dziesięć teoretycznie najlepszych drużyn przed losowaniem grup Euro. To największy plus, choć nie dający żadnej gwarancji ani pomyślnego losowania, ani tym bardziej pomyślnej kampanii w kwalifikacjach. O tym też warto pamiętać. A poza tym - niezależnie od mało porywających występów polskiej kadry, Liga Narodów okazała się pasjonującym lekiem na nudne mecze towarzyskie bez stawki. Grupy trzydrużynowe są niebezpieczne, bo przy małej liczbie spotkań z natury rzeczy mogą prowadzić do wyrachowanych zachowań, ale tu oglądaliśmy coś zupełnie innego. Gdy Anglicy z Chorwatami trzymali w napięciu całe Wembley do ostatnich minut, zmieniając sytuację jak w kalejdoskopie - najpierw przez niemal godzinę w Final Four była przyglądająca się wszystkiemu Hiszpania, potem Chorwaci, potem znowu krótko Hiszpanie, wreszcie Kane postawił kropkę nad "i"! - wydawało się, że nic lepszego nie może się już wydarzyć. A jednak Szwajcarzy dokonali niespotykanej remontady na Belgach (od 0-2 do 5-2), zaś Holendrzy zmusili do obrony bezradnych Niemców, strzelając dwa gole w sytuacji beznadziejnej, w samej końcówce (2-2), pogrążając przy okazji mistrzów świata z Francji. Aż chciałoby się wprowadzić drobne poprawki do skostniałych co nieco przekonań, definiujących współczesny futbol. Po Lidze Narodów okazało się, że to gra, w której dwudziestu dwóch mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak... przegrywają Niemcy. Dosłownie i w przenośni. Prawda, panie Lineker? Remigiusz Półtorak