Mecz Polska - Słowacja sprzed ośmiu lat. Na wielkim Stadionie Śląskim wyglądał nie jak piłkarskie widowisko, ale koniec dnia targowego na Stadionie Dziesięciolecia. Garstka ludzi (cztery tysiące, w tym tysiąc Słowaków), fatalna atmosfera i dopełnienie obrazu upadającej polskiej piłki. Wtedy głośno nie krzyczało się, że dziś wieczór zajęty, bo "grają nasi". A gdy oglądało się reprezentację, to często po to, by pośmiać się z poziomu, jaki reprezentuje. W serwisach informacyjnych o kadrze mówiono głównie z obowiązku, na pasję w głosie nikt się nawet nie silił. I w sumie nikomu nie można się było dziwić. Niedzielny obiad A dziś? Kadra to dobro narodowe, bo jeśli przy niedzielnym obiedzie babcia zagaduje o Lewandowskiego, to znaczy, że piłka nożna wyszła już daleko poza boisko. To głównie dzięki wynikom, ale nie tylko, bo reprezentacja już dawno wyskoczyła ze schematu wygrał/przegrał/zremisował. Przykład? Robert Lewandowski, który obiecał Frankowi z Kalisza, że niepełnosprawny chłopiec wyprowadzi go na murawę przed meczem. Tylko tyle i aż tyle wystarczyło, by Lewandowski stał się bohaterem pozasportowym. Nad jego zachowaniem rozpływali się komentatorzy, panie domu oderwały się od przygotowywania kolacji, a każdy rodzic docenił frajdę, jaką Lewandowski sprawił dzieciakowi. Błaszczykowski, Boruc, 1982 Podobnie jak Jakub Błaszczykowski, który założył fundację Ludzki Gest i jest twarzą akcji charytatywnych. Zresztą trudno oprzeć się wrażeniu, że jego poniedziałkowe wejście na końcówkę meczu z Meksykiem, było głównie ukłonem w stronę kibiców, których chyba żadna inna akcja tak nie poderwała jak samo wbiegnięcie Błaszczykowskiego na murawę. A Artur Boruc? Kilka dni przed meczem z Urugwajem wyskakiwał z lodówki. Konferencje, wspomnienia, nawet rozmowy z jego żoną i w końcu pożegnanie. Pożegnanie, o którym np. Jerzy Dudek, zwycięzca Ligi Mistrzów, nawet nie myślał. Wówczas nie było do tego klimatu - kadra była gratką dla koneserów lub szyderców, z trybun wylewały się wyzwiska na PZPN, a w samym związku nie było nikogo, kogo obchodziłoby huczne pożegnanie Dudka. A tymczasem przed poniedziałkowym meczem z Meksykiem pamiętano nawet o reprezentantach Polski, którzy w 1982 r. zdobyli trzecie miejsce na MŚ. I znów były zdjęcia, prezentacja, "przebitki" w relacji telewizyjnej. Pewnie w niejednym domu padło hasło: "Tato, a kto to jest?" i w ten sposób zaczynała się historyczna podróż w erę komunizmu, ale też złotych czasów polskiej piłki. Dmuchanie w paluchy I gdy te dwa mecze towarzyskie urosły do rangi ważnego i ciekawego wydarzenia, na koniec chwilowo czar prysł, a zniszczyły go gwizdy. Polacy przegrali z Meksykiem 0-1 i część trybun (być może mniejsza) chciała okazać swoje niezadowolenie dmuchając w paluchy. To o tyle smutne, że pokazuje, iż niektórzy (podkreślam - niektórzy!) nie nadążają za poziomem, na który wskoczyła nasza piłka. Nie rozumieją, że teraz jest czas testów, sprawdzania ustawień, dawania szansy graczom z Ekstraklasy. Że po ciężkim boju o mundial, najlepsi wypoczywają, więc należy uzbroić się w cierpliwość i dać Adamowi Nawałce w spokoju popracować. Taki kibic jest jak człowiek, który na oscarowej gali dziwi się, że nikt nie nominował "Mody na sukces". Kompletny brak pojęcia o piłce i kompletny brak szacunku dla kadry, jakiej możemy nie mieć przez kolejnych 30 lat. Poza tym część ludzi już jakiś czas temu przestała nadążać za reprezentacją. Podczas gdy ta gra jak z nut, trybuny przeżywają kryzys jak podczas wspomnianego meczu ze Słowacją. Doping rzadki, przyśpiewki łatwe do przewidzenia jak zakończenie komedii romantycznej, a w przeważającej większości cisza. Świetnie, że dziś kibic wali dziś na kadrę drzwiami i oknami, ale niektórym do klasy światowej (a dokładniej szóstego miejsca na świecie) trochę jeszcze brakuje. I to nie jest zarzut, ale - jak mawia Adam Nawałka - materiał do analizy i wyciągnięcie wniosków. Piotr Jawor