Andrzej Klemba, Interia: W maju 2019 roku mówił pan, że w ciągu 24 godzin spełniły się pana dwa marzenia - z Unionem Berlin awansował pan do Bundesligi i dostał powołanie do reprezentacji Polski w miejsce kontuzjowanego Wojciech Szczęsnego. Rafał Gikiewicz: Oczywiście, że pamiętam te dni. Najpierw wymarzony awans, a potem powołanie. Poznałem selekcjonera Jerzego Brzęczka i trenera bramkarzy Andrzeja Woźniaka, którego spotkałem teraz w Widzewie. Chyba każdy Polak chciałby zagrać w reprezentacji. A na mojej pozycji tym bardziej nie jest o to łatwo, bo Polska bramkarzami stoi. Teraz przed kadrą dwa najważniejsze mecze. Oby awansowali na Euro, tym bardziej że turniej odbędzie się w Niemczech. To może być reklama naszej piłki. Szkoda, że mnie nie ma w kadrze, ale są lepsi. Podczas mistrzostw świata w Katarze za styl gry na kadrę spadła krytyka. To chyba nie była dobra reklama? - Na pewno to nie była atrakcyjna piłka, ale trener tak chciał grać i zespół dotarł do 1/8 finału. Nie było mnie w środku i nie chce nikogo krytykować, bo po czasie, to łatwa sprawa. Z Francją zaczęliśmy dobrze, a wiemy, jak się skończyło. W szatni są plany i założenia, a na boisku jest jeszcze rywal i nie wszystko wychodzi. Kiedyś w mediach społecznościowych opublikował pan listę celów. Debiut w kadrze wciąż by na niej się znalazł? - Licząc na zbieg okoliczności i pech innych, czyli kontuzje, to czemu nie. Mądrzejsze osoby powiedziały mi jednak, bym nie tracił na to energii, tylko skupił się na grze w klubie. Tylko dobrze broniący Gikiewicz może pomóc Widzewowi i na odwrót. Grający otwartą, widowiskową piłkę i wygrywający zespół może wypromować zawodnika do kadry, na przykład Bartka Pawłowskiego. Albo coś takiego może się wydarzyć w przypadku mojej osoby. "Nie muszę mieć w papierach tego 1A czy 2A. Najważniejsze jednak, że będę w tej kadrze." - mówił pan po powołaniu. Potem media pisały, że błagał pan choćby o minutę w reprezentacji. Żal, że się nie udało? - Żal może nie. Chciałem synom pokazać, że tata, który nie miał talentu, ciężką pracą i wyrzeczeniami, dotarł do Bundesligi. Zagrałem na niemieckiej ziemi ponad 200 spotkań i chciałem dołożyć to 1A. Mam w sobie uczucie niespełnionego marzenia małego chłopca. Czy mój 6-letni syn, czy ja, wciąż o tym marzymy. Nie mam do nikogo pretensji, że się nie udało. Trzeba mieć marzenia, bo bez nich nic się nie spełni. Sam podnosiłem sobie poprzeczkę i mierzyłem coraz wyżej. Tak samo w Widzewie, potrzebujmy mieć w szatni piłkarzy, którzy nie boją się marzyć. Od kiedy był pan w kadrze, reprezentacja miała już czterech trenerów... - To nie są nasze decyzje. Kadra się zmienia, ewoluuje i jest odmładzana. Nie znam gościa, który nie popełniałby błędów. Przed reprezentacją baraże o awans na mistrzostwa Europy... - Z całym szacunkiem dla Estonii, nie możemy bać się tego rywala. Powinniśmy już myśleć o drugim przeciwniku, z którym zdecyduje dyspozycja dnia. Bardzo chciałbym pojechać na niemieckie stadiony, by kibicować naszym z trybun. Euro będzie rzut beretem od nas i głupio byłoby nie awansować na ten turniej. Za ostatnie słabe występy reprezentacji najmocniej dostało się Robertowi Lewandowskiemu, który jest od pana tylko o rok młodszy. - Nie jesteśmy maszynami. Wiele rzeczy wpływa na formę. Piłkarz może mieć problemy w domu, a kibic o tym nie wie. Byłem pewny, że będziemy jeszcze go oklaskiwać. Z Atletico Madryt był najlepszy na boisku. Potrzebujemy Lewandowskiego w formie. Bez niego tracimy ponad 50 procent siły ofensywnej. Absorbuje obrońców i inni mają więcej miejsca na boisku. Oby znów strzelał też w kadrze i byśmy cieszyli się z awansu Euro. Wrócił pan do Ekstraklasy po 10 latach i było to niezłe wejście. Widzew wygrał derby Łodzi, pokonał Górnika Zabrze i zwyciężył pierwszy raz od 24 lat Legię Warszawa. Jedynie odpadnięcie z Pucharu Polski było bolesne. - To złożona sprawa, bo nie jest tak, że tylko od dwóch czy trzech zawodników zależy wynik. Mój udział to niewielki procent w tych wygranych. Trener Daniel Myśliwiec dobrze nas przygotowuje i mamy niezłych piłkarzy jak na polskie warunki. To obiecujący start i nie ma na co narzekać. Jesteśmy Widzewem i trzeba te wygrane potwierdzać w kolejnych spotkaniach. Długo grał pan w niemieckiej Bundeslidze, potem przez chwilę w Turcji. Wrócił pan, a w polskiej lidze też pełne stadiony. - Mój pierwszy mecz w Widzewie to derby Łodzi na ŁKS. Byli nasi kibice i stworzyli świetną atmosferę. Potem u siebie mierzyliśmy się z Górnikiem i Legią. I chyba każdy zawodnik chciałby co tydzień grać przy pełnych trybunach. Mnie to nie paraliżuje, a wręcz przeciwnie - napędza. Grałem na wielkich stadionach i nie mamy się czego wstydzić. Taki doping tylko może nam pomóc zdobywać punkty i spełniać marzenia. To jedna z wielu fajnych rzeczy, jakie spotkały mnie w Łodzi. To co jeszcze pana spotkało, choć jest pan tu krótko? - Ludzie zaczepiają mnie na ulicy, życzą powodzenia i mówią, że trzymają kciuki. Ja się w tym odnajduję i to lubię. Zawsze znajdę czas dla kibica. Da się odczuć, że Widzew to wielki klub, który wciąż się odbudowuje. W Niemczech czy Turcji stadiony też są pełne. Różni się to od meczów w Łodzi? - Na Widzewie cały stadion śpiewa i się bawi, niezależnie od trybuny. W Niemczech doping jest głównie ze strony najbardziej zagorzałych kibiców i tylko od czas do czasu dołączają się inni kibice. Jest czym się chwalić, to jest wartość dodana dla Łodzi. To też pomaga Widzewowi w budowaniu marki i może przyciągnąć lepszych piłkarzy. Mam wrażenie, że z marszu wszedł pan do szatni Widzew i się w niej odnalazł. - Jeśli Polak w ekstraklasie potrzebowałby dużo czasu, by się zadomowić, to niezbyt dobrze, by to o nim świadczyło. Jak masz odpowiednie umiejętności, to jest tylko łatwiej. W Widzewie mamy mieszankę polsko-hiszpańsko-portugalsko- łotewsko i jeszcze kilku innych narodowości. Mamy też młody sztab szkoleniowy, mówimy najczęściej po angielsku i to się sprawdza. Ja właściwie po dwóch dniach poczułem się tu jak w domu. Rozmawiałem z prezesem klubu i mówiłem, że nie przychodzę tu odcinać kuponów, tylko coś osiągnąć. Zawsze będę dawał z siebie sto procent i tak będzie do mojego ostatniego dnia w Widzewie. Naprawdę cieszę się, że tu jestem i nie jest to gra słowami. Sprawia mi przyjemność to, że mogę pracować z młodymi piłkarzami i bawić się z kibicami, ale mam nadzieję, że najlepsze dopiero przed nami. Żeby nie było za słodko, to bramki ze Śląskiem i Cracovią obciążają pana konto? - Skoro w tym pierwszym meczu sędzia podyktował rzut karny, to się z tym zgadzam. Gol stracony na Cracovii zawsze obciąży konto bramkarza. Nie mam z tym problemu, by przyznać się do błędu. Mogę wziąć odpowiedzialność na siebie, jeśli to zdejmie z innych. Można było się lepiej zachować w tej sytuacji. Gdybyśmy byli inaczej ustawieni, to nie byłoby rzutu rożnego. Przy dośrodkowaniu nie tylko ja powinienem zareagować lepiej. Cała linia obrony mogła zrobić wyblok, by rywal nie dotarł do piłki. Nawet ja z moim zasięgiem ramion nie zawsze mogę wybronić, gdy przeciwnik nabiega i jest w stanie dzięki temu wysoko wyskoczyć. Jestem jednak samokrytyczny i biorę tę bramkę na siebie. Zawsze są elementy do poprawienia i po analizie z trenerem bramkarzy czy pierwszym szkoleniowcem można pracować, by tych błędów unikać i się rozwijać. Druga bramka dla Cracovii? Nie wiedziałem piłki w momencie strzału, tylko dopiero jak minęła głowę Serafina Szoty. Musnąłem ją palcami, ale to było dobre uderzenie Rakoczego. I w tym przypadku mogliśmy wcześniej zapobiec tej bramce, ale piłka to gra błędów, a gdyby ich nie było, to mecze kończyłyby się 0:0. Przecież w meczu z Legią też bez opieki był Fran Alvarez i zdobył gola. Rozmawiał Andrzej Klemba