"Brak oczekiwań jest jednak potężną bronią" - pomyślałem sobie po meczu z Holandią. Owszem, zagraliśmy momentami niezłe spotkanie przeciwko groźnie brzmiącemu rywalowi. Jasne, ze świetnej strony pokazał się Kacper Urbański, prowadziliśmy po bramce Adama Buksy, mieliśmy w tym meczu chwile radości i wiary do końca w ugranie chociaż jednego punktu. Kończyliśmy jednak to spotkanie z niczym. Awans z grupy mocno się oddalił. My jednak, mówiąc o ogólnym nastroju polskich fanów i dziennikarzy, byliśmy umiarkowanie zadowoleni. Wreszcie próbowaliśmy grać w piłkę, momentami nawet nam to wychodziło. Nie skompromitowaliśmy się. O, to nowość. W żadnej chwili za grę naszych piłkarzy, ani nawet za działaczy PZPN-u, nie trzeba było się wstydzić. To miła odmiana. Ale przecież wciąż kończyliśmy to spotkanie z niczym. Skąd więc to zadowolenie? Oczywiście, z braku oczekiwań. No bo jakie oczekiwania można było mieć do drużyny, która w eliminacjach nie potrafiła ograć Mołdawii i Albanii? Jakie oczekiwania można było mieć wobec trenera, któremu pół roku temu poza Cezarym Kuleszą, znajomym z Jagiellonii Białystok, nie zaufałby nikt? Jakie oczekiwania można było mieć wobec środowiska, które przez blisko dwa lata nie potrafiło poradzić sobie ze smrodem afery premiowej? Oczekiwań przed Euro nie mieliśmy więc żadnych. Być może delikatnie rozbudziły je czerwcowy sparing z Ukrainą, ale pewien głos rozsądku w tyle głowy podpowiadał: Nie daj się nabrać. To reprezentacja Polski. Za chwilę będzie jak zwykle. Było jak zwykle, to znaczy przegraliśmy. Ale tym razem bez hańby, bez wstydu, bez kompromitacji. Z silnym przeciwnikiem, po momentach fajnej gry. Uff, można trochę odetchnąć. Być może jak zawsze spóźniliśmy się do pracy już pierwszego dnia, ale tym razem nie złapała nas ulewa i nie potrąciliśmy nikogo, wyjeżdżając z parkingu. Nadzieja - prawo kibica, za które płaci słono Zwłaszcza, że przecież w tym momencie nie wszystko było jeszcze stracone. Austria, choć jest najpotężniejsza od lat i ostatecznie wygrała nawet naszą grupę, nie brzmiała w uszach przeciętnego kibica, jak przeciwnik z innej planety. Virgil van Dijk, czy Cody Gakpo faktycznie działają na wyobraźnię. Konrad Laimer i Marcel Sabitzer? Mniej, choć w istocie powinniśmy obawiać się ich tak samo. To jednak zadanie dla piłkarzy i selekcjonera, nie dla kibica. Fan ma prawo nie doceniać i źle odczytywać rywala, w przeciwieństwie do pionu sportowego. Fan ma także prawo do nadziei - zwłaszcza, gdy widzi postęp, a nazwa rywala nie rzuca na kolana. Z Austrią zagraliśmy jednak najsłabsze spotkanie na turnieju. Michał Probierz tym razem nie trafił ze składem, pierwszy kwadrans był okropny, tak jak końcowe pół godziny, gdy po wejściu Lewandowskiego traciliśmy bramki. Nieśmiało kiełkująca w kibicach nadzieja znów została zabita. "Nigdy więcej nie dam się nabrać" - pisali w sieci fani "Biało-Czerwonych". "Czuję się oszukany..." - stwierdził nawet dziennikarz Piotr Żelazny. Stan ducha kibica polskiej kadry znów szorował po dnie. Przegraliśmy dwa mecze, jako pierwsi pożegnaliśmy się z Euro, jako jedyni nie zdobyliśmy jeszcze punktów. I to miało się nie zmienić, bo kto wierzył, że jesteśmy w stanie postawić się Francji? Wicemistrzom świata z wracającym do gry Kylianem Mbappe? Brak oczekiwań jest jednak potężną bronią Wystarczyło 90 minut w Dortmundzie, by optyka na polską kadrę i osobę Michała Probierza znów zmieniła się o 180 stopni. Kapitalne interwencje Łukasza Skorupskiego, przebojowość Kacpra Urbańskiego i powtórzony rzut karny Roberta Lewandowskiego. Z Francją urwaliśmy remis 1:1, uratowaliśmy honor i kolejny raz wskrzesiliśmy iskrę w duszy polskiego kibica. Przed ponad dwumiesięcznym rozbratem z meczami naszej kadry, Polacy zostawiają nas z nadziejami. Że mamy piłkarzy, którzy potrafią grać w piłkę. Że nie jesteśmy skazani na antyfutbol i autobus w polu karnym. Że możemy dać kibicom odrobinę radości i sami czerpać ją z gry na boisku. Że bez Wojciecha Szczęsnego, a niebawem pewnie też Roberta Lewandowskiego, istnieje w tej kadrze życie. Ta bańka mydlana może pęknąć jednak tak szybko, jak się pojawiła. Wystarczy tylko, by 5 września na Wyspach Brytyjskich pokonała nas Szkocja, a ściana marzeń runie tak szybko, jak się pojawiła. Albo przeciwnie - wystarczy pokonać Szkotów, by w narodzie rozgorzała wiara, że trzy dni później do Chorwacji jedziemy wyłącznie po trzy punkty. Jedno jest pewne. W futbolu reprezentacyjnym nie ma stagnacji. A na pewno nie, jeśli chodzi o uczucia kibica. Każdy mecz, to przystanek na rollercoasterze, po którym kolejka pojedzie albo w górę albo w dół. Opcji, by jechać prosto przed siebie, po prostu nie ma. Z Hanoweru Wojciech Górski, Interia