Zacznę od podziękowań dla Słowaków. Przegrani w boju o brazylijski mundial mogli sobie odpuścić walkę na 100 procent w wyjazdowym sparingu z Polakami. Gospodarze zmotywowani przez nowego selekcjonera uzyskaliby honorowy wynik i natychmiast jak kraj długi i szeroki rozniosłoby się westchnienie ulgi. Niczym nieuzasadnione. Dzięki gościom ze Słowacji do tego nie doszło, bo potraktowali wrocławski test jak profesjonaliści. Na ich tle mogliśmy się przekonać ile brakuje Polakom do średniej europejskiej: indywidualnie i zespołowo. Sąsiedzi potęgą nie są, w eliminacyjnej grupie G stracili do Bośniaków i Greków 10 punktów. Adam Nawałka, jak każdy nowy selekcjoner odurzony entuzjazmem na początku pracy z drużyną narodową, roztoczył przed nami obraz uśpionego potencjału, jakim dysponuje polski futbol. Ten potencjał uległ wczoraj pierwszej weryfikacji, jak się okazało bardzo surowej. Nawałka zaczął budowę od podstaw, zmieniając totalnie całą linię obrony, ta nowa wyglądała na jeszcze większą katastrofę niż w czasach Waldemara Fornalika. To oczywiście tylko wstępne wnioski, osiągnięcia nowego selekcjonera ocenimy najwcześniej za dwa lata. Wiadomo jednak, że od chcenia i jednego klaśnięcia w dłonie Nawałki nasz futbol się nie zmieni. Pamiętam jak jeszcze przed Euro 2012 Franciszek Smuda przekonywał mnie, że materiał, z którego buduje drużynę narodową wyglądał mu na drewno, a po dotknięciu okazał się próchnem. Skutki widzieliśmy potem podczas mistrzostw, a niedawno w drodze na brazylijski mundial. Ponieważ każdy z ostatnich selekcjonerów drużyny narodowej zmuszony był w końcu szukać alibi, odświętne deklaracje Nawałki przyjąłem z nadzieją, ale i sceptycyzmem. Mecz ze Słowakami go ugruntował. Bez względu na marną indywidualną klasę, polscy piłkarze nie umieją grać ze sobą. Widzieliśmy w kwalifikacjach, że w ataku pozycyjnym kadra nie osiągała poziomu Mołdawii. Każdy rywal wie, że wystarczy przeciąć nić porozumienia między Robertem Lewandowskim i Kubą Błaszczykowskim, by siłę ognia naszej reprezentacji dokumentnie rozbić. Można uczyć polskich piłkarzy gry z kontry, jak postuluje prezes Zbigniew Boniek przypominając, że taka właśnie taktyka legła u podstaw sukcesów z lat 70. i 80., ale do tego trzeba żelaznej defensywy. A tę mamy na poziomie San Marino. Poza tym przenoszenie polskiej kadry w daleką przeszłość jest z gruntu bardzo ryzykowne, ponieważ nasi piłkarze i tak grają zwykle w sposób mocno archaiczny. Tak źle i tak niedobrze. Nie mam jednak zamiaru rozbijać entuzjazmu Adama Nawałki już po 90 minutach drogi ku lepszemu. Selekcjoner zasługuje na czas i kredyt zaufania, bo pracę ma wyjątkowo wyczerpującą. Jako wybitnego niegdyś defensywnego pomocnika musiało go mocno boleć to, co widział wczoraj na stadionie we Wrocławiu, kiedy młodzi ludzie, którym dał wielką szansę sprawdzenia swoich sił na średnim poziomie europejskim, potykali się o własne nogi. Praca Nawałki nie mogła być usłana różami. Nie wiem czy opowieści Smudy o próchnie są bardziej, czy mniej przesadzone, ale ziarnko prawdy w nich jednak jest. Gdyby oceniać obecnego szkoleniowca Wisły Kraków na podstawie osiągnięć w Ekstraklasie, okazałby się trenerem zdecydowanie wiarygodnym. Wypada życzyć Nawałce, by do podobnych wniosków jak Smuda doszedł jak najpóźniej, a najlepiej wcale. Bez względu na kiepskie umiejętności polskich piłkarzy, można poprawić bardzo wiele w organizacji gry. Dziś jest to jeden wielki chaos. Każdy biega gdzie chce i kiedy chce, sprawiając wrażenie powszechnej paniki: tak z tyłu, jak z przodu. Przed Nawałką ogrom pracy, wymagającej nie tylko wiedzy i pomysłów, ale i odporności giganta. Patrząc dziś na drużynę narodową ogarnia człowieka poczucie bezsilności, piłkarze muszą czuć to samo tylko sto razy mocniej. Konia z rzędem selekcjonerowi, który potrafiłby ich przeprowadzić na jasną stronę Księżyca. Choćby na kredyt. Dyskutuj na blogu autora