Mecz ze Słowacją był jak polska zima - niby trzeba się jej spodziewać, ale i tak za każdym razem zaskakuje ona naszych drogowców. Także w przypadku reprezentacji Polski wiele wskazywało na porażkę, ale w sercach kibiców i tak iskrzyła się nadzieja... Bo przecież Wojciech Szczęsny opowiadał o dobrej jak nigdy atmosferze, Kamil Glik nie rozwalił sobie barku na treningowej gierce, a Paulo Sousa zapewniał, że ma pomysł na to jak zaszachować naszych południowych sąsiadów. Wszystko okazało się jednak mrzonką. W Petersburgu Słowacy obnażyli każdą przywarę polskiej drużyny i ograniczyli do minimum nasze szanse na awans z grupy. Ten jest wciąż teoretycznie możliwy, ale aby się ziścił, musiałby zdarzyć się cud. W Petersburgu zawiodło prawie wszystko Na Gazprom Arenie zawiodło prawie wszystko. Szczęsny źle ustawił się w bramce przy strzale Róberta Maka. Wcześniej słowacki zawodnik z łatwością ograł Kamila Jóźwiaka i Bartosza Bereszyńskiego, którzy na chwilę wcielili się w role tyczek. Jóźwiak zresztą zawiódł na całej linii - nie było w nim choćby cienia blasku, który oślepił Węgrów w Budapeszcie. W środku pola niedokładny i powolny był Grzegorz Krychowiak, który swój występ podsumował drugą żółtą kartką i przedwczesnym zejściem z boiska do szatni. Zawiódł także Robert Lewandowski, który znów biegał daleko od pola karnego Słowaków i kolejny raz niewiele z tego wynikało. Frustracja kapitana znalazła zresztą ujście w trakcie ostrej dyskusji z Bereszyńskim, tuż po stracie drugiego gola. Sięgnąć do swoich sumień Niespodzianki nie było także po meczu. Do wywiadów jako pierwsi zostali wysłani... Tymoteusz Puchacz i Maciej Rybus. W przeszłości bywało tak wielokrotnie - pierwsi do orderów są ostatnimi do tłumaczenia powodów kompromitujących porażek. Dalszy schemat zapewne znów będzie podobny: kadra będzie jeszcze bardziej oblężoną twierdzą, "tymi złymi" zostaną krytykujący zawodników dziennikarze, a może nawet i kibice, którzy zaraz po meczu ze Słowacją mieli pretensje, że piłkarze nie przyszli podziękować im za doping. Niezależnie od tego jak złe będziemy mieć samopoczucie, nie wolno się poddawać. Bo choć szanse na awans z grupy są już minimalne (lub jak kto woli, matematyczne), to Szwedzi pokazali nam, że przy dobrym ustawieniu taktycznym, niezłej postawie bramkarza i odrobinie szczęścia, można "urwać" punkt Hiszpanii. Wcześniej z odwagą do meczu z Danią podeszła Finlandia, która - choć w cieniu dramatu Christiana Eriksena - sensacyjnie zwyciężyła. To znaczy, że się da - i Polskę stać na dobry mecz. Aby tak się stało, kadrowicze muszą jednak sięgnąć do swych sumień i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy w poniedziałek zrobili wszystko, by pozostać w walce o Euro. Tak jak na wtorkowej konferencji uczynił Krychowiak, który swoje błędy wziął na swoją klatę. Do sumienia musi sięgnąć także lider projektu pod nazwą "kadra na Euro 2020", czyli selekcjoner. Co zrobi Sousa? Z kogo miałby zrezygnować Portugalczyk? Na kogo miałby postawić? O miejsce w składzie raczej nie powinni się martwić Kamil Glik i Jan Bednarek. Wiatr zmian może za to dotknąć Bereszyńskiego, który nie popisał się przy pierwszej bramce Słowaków. Jego miejsce może zająć Tomasz Kędziora, który w ostatnich meczach kadry zaprezentował się nieźle. Do podstawowego składu może wskoczyć Przemysław Frankowski - za Jóźwiaka. W środku pola trudno spodziewać się, aby na ławce usiedli Mateusz Klich, Grzegorz Krychowiak czy Piotr Zieliński. Szczególnie, że w Sewilli Polacy prawdopodobnie nie zagrają na dwóch napastników. Być może wrócimy nawet do ustawienia z czwórką obrońców i piątką pomocników - wtedy na szpicy pozostanie osamotniony Robert Lewandowski. Niezależnie od tego na który z tych pomysłów zdecyduje się Sousa, rewolucji w składzie nie będzie. No chyba, że trener postawi wszystko na jedną kartę i do gry desygnuje skład tak szalony, że aż trudno go sobie wyobrazić. Z Petersburga Sebastian Staszewski, Interia