Przyznajmy, może i na wyrost, ale wiązaliśmy z kolejnym występem "Biało-Czerwonych" w Chorzowie niemałe nadzieje. Bo miłe wspomnienia, bo taka magiczna data (11 października), gdy dotychczas niemal zawsze wygrywaliśmy, bo niepowtarzalna historia... W końcu to tu Polacy wygrywali z Anglikami, rozpoczynając wielką drogę do trzeciego miejsca na świecie na mundialu w RFN, to tu zdobywali awanse na kolejne mistrzostwa świata - w 1978, 1986 czy w 2002 roku. Inna epoka? Z pewnością, ale właśnie ona nadała śląskiemu obiektowi specyficznej aury - powiedzielibyśmy, legendy - która w kolejnych latach nie słabła, by raz za razem utwierdzać rywali, że to jest rzeczywiście "kocioł czarownic". Taki, co to odbiera im marzenia, a uskrzydla naszych. Które zwycięstwo było przypominane z uporem maniaka przed czwartkowym spotkaniem z mistrzami Europy? Oczywiście, to z Portugalią przed 12 laty, gdy dwa gole Ebiego Smolarka pogrążyły ówczesną trzecią drużynę na świecie, budując solidne fundamenty pod historyczny awans na Euro w Austrii i Szwajcarii. Zwycięstwo, które znowu miało niemal historyczne znaczenie, nawet jeśli zostało okraszone "jedynie" trzema punktami. Potem była jeszcze efektowna wygrana z Czechami (2008), pamiętne saluty Smolarka juniora z Belgami i wreszcie smutna porażka ze Słowacją (2009), w zimowej aurze i dość przygnębiającej atmosferze. Śląski zamilkł na długie lata - w sumie dziewięć - by znowu odezwać się wiosną tego roku. Z Koreą znowu przyniósł szczęście. Spektakularnie, bo przecież Piotr Zieliński strzelił decydującego, trzeciego gola już w doliczonym czasie gry, w trudnym momencie, gdy rywale doprowadzili chwilę wcześniej do remisu. Magia, wydawało się, wróciła. Tamten marcowy mecz, na odnowionym obiekcie, pierwszy po tak długiej przerwie miał oczywiście swoje znaczenie. Ale dopiero spotkanie o punkty, o stawkę, tak jak dawniej, miało przynieść zupełnie inny posmak. Co więcej - z rywalem silnym, acz w zasięgu. I tu nasze wyobrażenia zderzyły się z rzeczywistością. W zasadzie już przed meczem, gdy nagle okazało się, że trybuny jednak nie będą pełne; że w górnych rzędach wiele miejsc pozostanie jednak pustych. Dzień przed spotkaniem rzecznik Stadionu Śląskiego Adam Pawlicki mówił, że 500 biletów zostało zwolnionych z rezerwacji. Trafiły z powrotem do sprzedaży, ale najwyraźniej i tak nie wszystkie znalazły nabywców. 500, a może nawet 500 plus, bo ostatecznie na trybunach zasiadło grubo ponad pięć tysięcy widzów mniej (!) niż wynosi oficjalna pojemność. Nie miałoby to pewnie żadnego znaczenia, gdyby wszyscy pozostali zrobili odpowiednią atmosferę. Tymczasem z czasem doping osłabł, nie miał takiego wydźwięku. Tak jakby dostosował się do gry polskiej reprezentacji. A może na odwrót? Może to zawodnicy Brzęczka, nie zachęcani szaleńczym dopingiem z trybun, przyjęli postawą obronną i dali się zepchnąć? To w zasadzie już mniej ważne. Faktem jest, że goście przejęli inicjatywę. Lepszą organizacją, większą kulturą gry. Nawet bez swojej największej gwiazdy, Cristiana Ronalda, zostawili "Biało-Czerwonych" bez żadnych argumentów. Stadion obudził się jeszcze raz, na chwilę, gdy Kuba Błaszczykowski - ten sam, który przez wielu był już spisywany na straty - znowu poderwał kadrę do boju. Ale to wszystko. Magia Śląskiego tym razem nie zadziałała. Nikt już nie wyrównał, choćby w doliczonym czasie gry. Szkoda, szczególnie w takim dniu, bo Robert Lewandowski liczył na bardziej pomyślny jubileusz setnego występu w kadrze, a Kuba na zwycięski rekord z biało-czerwoną koszulką. Dobrze, że Włosi przyjadą już w niedzielę. Będzie okazja do szybkiej rehabilitacji. Remigiusz Półtorak ze Stadionu Śląskiego