Polskie kluby zawodowe nie mają żadnych rezerw finansowych. Nie stać ich na taki gest, jakimi wykazały się ostatnio kluby w Bundeslidze, które część wpływów z praw telewizyjnych przekazały na walkę z koronawirusem. Zdecydowania większość ośrodków PKO Ekstraklasy pieniądze, jakie miały im wpłynąć z czerwcowej raty za prawa telewizyjne zagospodarowały już dawno, inne mają założone cesje przez wierzycieli, którzy przejmą te środki. Co gorsza, nie wiadomo, czy ostatnia transza w ogóle zostanie wypłacona, wobec faktu, że na razie udało się rozegrać 26 kolejek, a pozostałych 11 jest pod coraz większym znakiem zapytania. Gdy rozgrywki zawieszano dwa tygodnie temu mieliśmy w kraju tylko 68 osób zakażonych COVID-19. Dziś dotkniętych wirusem mamy już ponad 1200, a czwartek był najczarniejszym dniem - wykryto rekordowe 170 przypadków. Te liczby pokazują, że epidemia nie odpuszcza i wznowienie rozgrywek za niespełna miesiąc, 26 kwietnia, a do tego dnia jest ogłoszona przerwa, jest mocno wątpliwe. Coraz bardziej staje się prawdopodobny scenariusz, zgodnie z którym zawodowej piłki nie będzie nie tylko w maju, ale też w czerwcu, co by oznaczało, że przez kolejne trzy miesiące po stronie przychodów kluby zawodowe będą miały okrągłe 0 zł, a pensje, nawet okrojone, piłkarzom i pracownikom klubu muszą wypłacać. Nikt ich też nie zwolni z kosztów utrzymywania infrastruktury. Co gorsza, nasze zawodowe kluby były uzależnione od wpływów z branży bukmacherskiej, która w obliczu braku rozgrywek na całym świecie dostała nokautujące ciosy. Firmy oferujące zakłady sportowe widniały na koszulkach większości klubów Ekstraklasy, a w Fortuna 1. lidze bukmacher jest nawet sponsorem tytularnym. W skrócie mamy obraz taki: polska piłka klubowa leży na łopatkach. W kryzysie pandemii światło w tunelu zapala prezes PZPN-u Zbigniew Boniek: - Przygotowujemy koncepcję pomocy polskiej piłce, począwszy od klubików, przez kluby, od 2. ligi, przez 1. ligę, aż po Ekstraklasę - powiedział Interii osiem dni temu. Nie było to rzucaniem słów na wiatr. Wczoraj tuż przed północą prezes ogłosił na Twitterze: "Dzisiaj dzień pracy, ale gorącej linii z klubami i ESA nie było, ktoś celowo wprowadza ludzi w błąd. Jutro przedstawimy pakiet wspierający..... trochę cierpliwości". Z naszych informacji wynika, że PZPN ma przygotowana w najdrobniejszych szczegółach tarczę antykryzysową. Przy Bitwy Warszawskiej 1920 r. nazywają ją Planem Bońka, choć oficjalnie będzie nosiła tytuł: "Pakiet solidarnościowy dla polskiej piłki". Jego szczegóły poznają dzisiaj na telekonferencji członkowie zarządu PZPN. Później wiadomości zostaną upublicznione. Interii udało się dowiedzieć, że będzie to bezprecedensowy zastrzyk gotówki dla polskich klubów. Kwoty są utrzymywane na razie w tajemnicy, ale mogą przekroczyć nawet 50 mln zł! PZPN jest jedyną polską organizacją sportową gotową na przetrwanie takiego kryzysu. - Przez prawie osiem lat naszej pracy udało nam się wytworzyć rezerwy finansowe i teraz możemy z nich korzystać - podkreśla Boniek. Warto przypomnieć sytuację sprzed czterech lat. Przed wyborami w PZPN-ie kilku opozycjonistów kopało po kostkach Bońka. Jeden z nich Maciej Wandzel - ówczesny współwłaściciel Legii Warszawa - forował populistyczny pomysł, by rezerwy finansowe PZPN-u rozdysponować między kluby Ekstraklasy. Opozycji nie udało się dorwać ani do sterów, ani do skarbca przy Bitwy Warszawskiej 1920. Przez minione trzy i pół roku Boniek jeszcze bardzie zwiększył poduszkę rezerwy finansowej. Miał nosa. Jeśli kluby przetrwają pandemię, to mogą stanąć na nogi w sporej mierze dzięki kołu ratunkowemu rzuconemu przez PZPN. Inne dyscypliny sportu w naszym kraju mogą tylko żałować, że nie mają swojego Bońka z planem ratunkowym. Są skazane na pomoc państwa, które ma teraz poważniejsze sprawy niż sport na głowie. Michał Białoński