Poszukiwanie pozytywów po piątym z kolei meczu bez zwycięstwa, na dodatek u siebie i z rywalem drugiego rzędu, który nie załapał się na mundial, a teraz walczy o przetrwanie w Dywizji B Ligi Narodów, wygląda na zadanie z gruntu beznadziejne. Trzeba jednak przyznać, że oprócz umiejętności, zgrania i takiej piłkarskiej grinty, tej ekipie brakuje zwykłego szczęścia. I nie chodzi tu o szukanie wymówek na siłę. Gdyby tylko piłka nie podskoczyła Lewandowskiemu feralnie przed całkowicie pustą bramką - co pewnie zdarzyło się raz na tysiąc takich akcji - albo gdyby Klich nie został zablokowany w ostatniej chwili i trafił do siatki w bodaj najładniejszej kontrze Polaków, nastroje byłyby zupełnie inne. Te bramki powinny paść. Zresztą, niewiarygodny kiks polskiego kapitana - snajpera, który w ważnych momentach ostatnich lat nigdy nie zawodził - dobrze podsumowuje to, co dzieje się z kadrą w tym roku. Jak nie idzie, to wszystko. Nawet dobitki z jednego metra. Dlatego mimo kilkunastu minut lepszej gry po przerwie kac jest duży. Może nie aż tak bardzo jak po porażce z tym samym rywalem na Euro we Wrocławiu, ale jednak. Sześciu porażek w roku nie było nawet wówczas, gdy Adam Nawałka przejmował kadrę od Waldemara Fornalika. Czyli krok w tył jest bardzo poważny. Najpoważniejszy pożar, który Brzęczek musi gasić Najłatwiej przyznać, że jesienne mecze - w Lidze Narodów i te towarzyskie - mimo przeróżnych testów, personalnych i z ustawieniem, niewiele przyniosły. Nie tylko nie ma wyników, co tylko zwiększa frustrację z każdą minutą, ale też nie ma odpowiedzi na fundamentalne pytanie. Kto do reprezentacji narodowej w ogóle się nadaje. Piłkarsko i mentalnie. Nastawienia psychologicznego nie należy bowiem lekceważyć. Czyż od pierwszej minuty podopieczni Jerzego Brzęczka nie powinni wyjść z silnym przekonaniem, że jeśli zła passa ma być przerwana, to zwycięstwo trzeba dosłownie wyszarpać, choćby to był mecz towarzyski w ponurą listopadową noc? Tymczasem postawa Polaków do przerwy pozostawiała wiele do życzenia. Już nie chodzi tylko o umiejętności, ale o zaangażowanie, o blokadę, która pęta nogi, o proste błędy, które na tym poziomie nie przystoją. Zryw w drugiej części meczu był tylko reakcją na prowadzenie czeskich rywali, desperacką próbą ratowania się przed porażką. Po meczu z Portugalią przed miesiącem pisaliśmy, że reprezentacja Polski nie ma nic na obronę. Krył się za tym podwójny przekaz. Z jednej strony byliśmy od mistrzów Europy bezapelacyjnie gorsi, z drugiej - blok defensywny wykazywał się kruchością, która nie rokowała. Dzisiaj należałoby to powtórzyć. Co więcej, wygląda na to, że wśród wielu pożarów, które Brzęczek będzie musiał gasić, ten jest najpoważniejszy. Defensywa jest w rozsypce, szczególnie na środku. A bez niej trudno wyobrazić sobie udaną kampanię na Euro. Ale jak to robić, skoro dwaj najbardziej zdolni, a przynajmniej tacy, z którymi można było wiązać nadzieje - Jan Bednarek i Marcin Kamiński - nie dają żadnych powodów, aby uporczywie na nich stawiać? Jeden nie podnosi się z trybun w Southampton, drugi dramatycznie szuka odbudowania się w Dusseldorfie. Efekty od razu widać na boisku. Błędy w ustawieniu, brak pewności w grze, szczególnie w pojedynkach jeden na jeden, co zemściło się w akcji dającej rywalom prowadzenie. W meczu z Czechami zagrał tylko jeden obrońca gwarantujący w tym sezonie reprezentacyjny poziom. To Bartosz Bereszyński. Posucha jest tak duża, że Brzęczek zdecydował się przenieść go z nominalnej prawej strony, gdzie zawodnik Sampdorii gra na co dzień, na lewą, bo tam dotychczasowe próby z innymi graczami zakończyły się fiaskiem. Takie rozwiązanie niewiele jednak daje. Wymówką nie może być również przymusowa absencja kontuzjowanego Kamila Glika, który i tak będzie potrzebował czasu, aby pozbierać się z powodu fatalnej sytuacji w klubie. Dzisiaj wszystko wskazuje na to, że to będzie dla niego trudny sezon. Brzęczka czeka więc bardzo trudne zadanie - powiedzielibyśmy, absolutnie kluczowe - z ułożeniem defensywy na nowo. Czasu coraz mniej, a ostatnie testy ciągle przypominają błądzenie we mgle. Dlaczego Zieliński ciągle zawodzi Drugi podstawowy wniosek po jesiennych meczach kadry jest bardziej ogólny. Graczom wybranym przez Brzęczka ciągle daleko do stworzenia drużyny. I widać to na różnych poziomach, nie tylko w obronie. "Generał" środka pola, Grzegorz Krychowiak wyspecjalizował się w zapewnieniach, że "przeanalizujemy" kolejne niepowodzenia i "wyciągniemy wnioski", ale nic z tego nie wynika. Graczowi Lokomotiwu, liderowi II linii ewidentnie brakuje stabilizacji. O jego współpracy z Klichem można powiedzieć wiele, ale nie to, że spełnia oczekiwania. Nawet jeśli pomocnik Leeds jest jednym z nielicznych, którzy w jakikolwiek sposób zapunktowali za kadencji nowego selekcjonera, do poprawnego funkcjonowania środka pola potrzeba zgodnej współpracy wszystkich. A tego jeszcze nie widzieliśmy. Dotyczy to również pary Zieliński - Lewandowski, na której selekcjoner chciał oprzeć siłę ofensywną swojej drużyny. Po obiecujących początkach w Bolonii na początku września, nastąpił zastój. Pomocnik Napoli spuścił z tonu, najpierw w klubie, a teraz odbija się to także w reprezentacji. Nie po raz pierwszy, bo jego przygoda z kadrą to ciągle mniej uniesień, a więcej zawodów. Pośredni efekt? "Lewy" coraz częściej cofa się po piłkę, jest mniej skuteczny, a jego licznik bez gola niepokojąco bije. Kapitan przyjmuje to dość spokojnie, ale chciałby, żeby ta fatalna seria już się skończyła. Przed wtorkowym meczem z Portugalią i przed początkiem Euro wiemy dzisiaj tak naprawdę tylko dwie rzeczy - kadra najlepiej czuje się w kontrataku i musi grać ze skrzydłowymi, bo taki system najbardziej jej odpowiada. Ale kto się nadaje, aby zająć ich miejsce? Mało dokładny Grosicki, mało doświadczony Frankowski (choć akurat w Gdańsku spisał się całkiem nieźle) czy mało grający Błaszczykowski? Oto jest pytanie, niemal na miarę tego, kto powinien wystąpić na środku obrony. Remigiusz Półtorak