Jacek Gmoch objął reprezentację Polski w 1976 roku. Został następcą legendarnego Kazimierza Górskiego, który stwierdził, że jego misja w narodowych barwach została zakończona i nie da rady wykrzesać ze swoich podopiecznych niczego więcej. Gmoch miał wprowadzić powiew świeżości i ponownie natchnąć zawodników. Znacznie różnił się od poprzednika - cechowało go naukowe podejście do futbolu, zdaniem niektórych - wyprzedzające epokę. Za jego kandydaturą przemawiała też znajomość materii. Przez lata Gmoch współpracował bowiem z Górskim jako jego asystent. Był odpowiedzialny za tak zwany bank informacji. Rozpracowywał poszczególnych rywali i pomagał w dobrze odpowiedniej taktyki. Znał smak kadry, ale i samych zawodników. Nie musiał uczyć się wszystkiego od zera. Górski mógł być jak Michniewicz. Zapobiegli... komuniści Nowy selekcjoner dostał jasne zadanie - miał przygotować drużynę do mundialu w 1978 roku. Dostał na to dwa lata i duży kredyt zaufania. Od razu zaczął eksperymentować: wprowadził do zespołu nowe nazwiska, z niektórych ogranych rezygnował. Kombinował z taktyką, podejściem do meczów. Inaczej wyglądały też relacje międzyludzkie w reprezentacji pod jego rządami. - Jacek ogólnie był kontaktowy. Zwłaszcza dla młodszych starał się być trenerem-kolegą. Miał inne podejście niż reszta selekcjonerów - mówił na łamach "Przeglądu Sportowego Onet" ówczesny kadrowicz Władysław Żmuda. Reprezentacja Polski: Jacek Gmoch podjął się nietypowego wyzwania Przed wyjazdem na mistrzostwa świata do Argentyny nasza kadra odbyła zgrupowanie w Rembertowie. Jako bazę wybrano... jednostkę wojskową. Piłkarze mieszkali więc w pokojach przeznaczonych na co dzień dla kadry oficerskiej. - Spokój, ale nuda jak diabli. Gmoch stawał na głowie, żeby zapewnić nam jakieś rozrywki - wspominał na łamach "Faktu" Grzegorz Lato. Pewnego dnia piłkarze, wraz z selekcjonerem, udali się na spacer po lesie. Nagle rozmowa zeszła na tematy dalekie od sportowych, a mianowicie - kulinarne. - Chyba Grzesiu Lato zauważył ślimaka i zapytał: jak Francuzi mogą zjadać coś takiego? Porywczemu Gmochowi nie trzeba było więcej. Na naszych osłupiałych oczach zjadł na surowo nieszczęsnego ślimaka, a my patrzyliśmy z obrzydzeniem, po brodzie mu ściekało - opowiadał w wywiadzie dla "Dziennika Polskiego" nieżyjący już Andrzej Iwan. Selekcjoner miał rzekomo założyć się ze swoimi podopiecznymi, że da radę spożyć surowego mięczaka. Po latach wersje wydarzeń przedstawiane przez poszczególnych świadków nieco różnią się, jeśli chodzi o szczegóły. Motyw zakładu pojawia się jednak u wszystkich narratorów. Jeszcze żył, kiedy podszedł esesman. Wstrząsająca historia przedwojennego gwiazdora Wisły - Poszedł zakład o pięć tysięcy złotych, że trener nie da rady. Ale jako że zamknięci w koszarach nie mieliśmy gotówki, Zbyszek Boniek zdjął z palca złoty sygnet i dał go selekcjonerowi w zastaw. Gmoch, trzeba mu to przyznać, trzymał się dzielnie. Choć na zmianę - to czerwieniał, to bladł jak ściana, to zawzięcie przeżuwał ślimaka. W końcu nie wytrzymał i wszystko zwrócił. "Zakład przerwany, zakład przegrany. Trener płaci!" - krzyknął Deyna, a my mu głośno wtórowaliśmy - opowiadał Lato. Inaczej sprawę zapamiętał Stanisław Terlecki. W jego autobiografii czytamy: Jeszcze inną wersję przedstawił Iwan. - Zjadł, aby udowodnić nam, że wszystko w życiu jest możliwe. Nawet mundialowe złoto, choć ślimak szczęścia nam nie dodał. Inna rzecz, że przed konsumpcją w lasku Jacek przytomnie założył się z każdym z nas o 100 złotych. Podobnie w Islandii, kiedy wskoczył do gejzeru. Miał werwę, ale nie był konsekwentny w działaniu - wspominał piłkarz. Polska ostatecznie nie podbiła argentyńskiego mundialu. W kraju nadzieje były ogromne, a skończyło się na miejscach 5-8. "Orłom" nie powiodło się w drugiej fazie grupowej, w której przegrali z Brazylią i Argentyną, a wygrali tylko z Peru. Jakub Żelepień, Interia