Michał Białoński, Interia: Bawi się pan jeszcze w grę w piłkę nożną? Maciej Nalepa: Broniłem z konieczności, po tym jak jeden z bramkarzy, których trenuję doznał kontuzji, a drugi wyjechał do Holandii. Na ogół jednak zajmuję się trenowaniem bramkarzy w A-klasowym LKS Jasionka. Rzeszowszczyzna? - Tak, to u nas stacjonują wojska amerykańskie. Jak pan, jako piłkarz, który na Ukrainie spędził bez mała dziewięć lat postrzega wojnę, napaść Rosji? - To bezprecedensowa napaść, tragedia! Giną ludzie, cywile, w tym dzieci. Sam mam dzieci, więc przeżywam to ze zdwojoną siłą. Oczywiście, mam nadal kontakt z przyjaciółmi, z którymi zawsze się trzymałem na Ukrainie. Z Siergiejem Miezinem, byłym reprezentantem Ukrainy z Dynama Kijów. Graliśmy razem w Karpatach Lwów. Przede wszystkim mam bardzo dobry kontakt z moim byłym trenerem bramkarzy - Wołodią Żurawczakiem, który później nota bene - podczas mojego rocznego pobytu na Łotwie - był asystentem Olka Łużnego - byłego reprezentanta Ukrainy i piłkarza Arsenalu Londyn. 28 lutego Łużny porzucił karierę trenerską w Anglii, by zaangażować się w obronę Ukrainy. - Ostatnio rozmawiałem z Siergiejem Miezinem i Wołodią Żurawczakiem. Mówili, że jest ciężko. Bardzo ciężko. Siergiej mieszka w Kijowie, a Wołodia we Lwowie. Nalepa: Niektórzy mówią, żeby nie nazywać Putina oprawcą. A jak go można określić? Były piłkarz Karpat Witalij Sapyło bronił Kijowa jako dowódca czołgu. Zniszczył wiele pojazdów wroga, by polec bohaterską śmiercią w wieku 21 lat. Prezydent Zełenski pośmiertnie nadał mu tytuł Bohatera Ukrainy. - Nie znam tego piłkarza. Wielka szkoda młodego chłopaka. Ale chwała mu, że poszedł się bić w obronie kraju, nie bał się. Nie wszyscy tak postępują. Kilku oligarchów zdecydowało się na ucieczkę, a najpierw nakradli pieniędzy na Ukrainie. Kraj zostawili w tej wielkiej biedzie. Niektórzy mówią, żeby nie nazywać Putina oprawcą. A jak go inaczej określić? To zbrodniarz! Jak można atakować domy cywili, zabijać ich, pozbawiać dachu nad głową, skazywać na ucieczkę? Wiadomo, że wojna to wojna. Podczas niej ataki na cele wojskowe, mosty, lotniska się zdarzają. Ale niszczyć szpitale, szkoły, domy cywili?! To zwykła napaść! Nią już było zajęcie Krymu i Ługańska. Dla mnie to niepojęte, jak w tych czasach można tak postępować?! Polska przyjęła już blisko dwa i pół miliona uchodźców z Ukrainy. Widać ich również w Jasionce? - Jest ich sporo w Jesionce i w Rzeszowie. Niektórzy koczują, szukają pomocy. Sam byłem na dworcu w Rzeszowie, razem z dwoma znajomymi, których wysłał tam urząd. Prosili mnie o pomoc w tłumaczeniu. Do czwartej nad ranem pomagałem. W 2001 r. blisko był pan Legii Warszawa, ale klub zwolnił Franciszka Smudę i trafił pan do Karpat Lwów. - Ja nie chciałem w ogóle jechać do Karpat. Byłem na indywidualnych treningach u Jacka Kazimierskiego w Legii. On mnie bardzo chciał zaangażować do Legii, ale po dwóch tygodniach zwolniono jej pierwszego trener Franka Smudę. Jacek odszedł razem z nim. Później miałem iść do Wisły Kraków, ale mój menedżer Grzesiek Bednarz się uparł, żebym jechał do Lwowa. Z perspektywy czasu i tego, co się dowiedziałem później, okazało się, że ja byłem traktowany jak młody gówniarz, który musi tam po prostu jechać. Z duszą na ramieniu? - Z wielkimi obawami. Okazało się, że wyszło nieźle, ale i tak inaczej można było to ułożyć. W wieku 21 lat mogłem bronić w polskiej Ekstraklasie, a dopiero później wyjechać. Powiem szczerze jak było: między Grzegorzem a Karpatami było już wszystko dogadane. Ja nie miałem nic do gadania. Miałem tylko podpisać kontrakt. Nawet się Grzegorz nie kwapił, żeby pojechać ze mną na podpisanie kontraktu. Byliśmy na rozmowach. Pieniądze miały być zupełnie inne, ale później zostałem sam jak palec. Powiedział mi tylko przez telefon: "Nie ma wyjścia, musisz tam zostać". Poczuł się pan trochę jak towar? - Mieliśmy później jeszcze wymiany zdań na ten temat. Nadal uważam, że zostałem potraktowany wówczas niepoważnie. Jak wyglądała wówczas liga ukraińska? - W odróżnieniu od klubów takich jak Szachtar, u nas w Karpatach właściwie nie było obcokrajowców. Przed moim przyjazdem jedynym był Nigeryjczyk Edward Anyamkyegh. W sparingach strzelał gola za golem, a później w lidze, przez cały sezon, strzelił może trzy. Zatem to był transfer nieudany. Jaki poziom miała liga ukraińska w porównaniu do naszej? - Wyższy. Nie tylko w wypadku czołówki - Szachtara i Dynama Kijów, które regularnie grały w Lidze Mistrzów. Ale też Dnipro Dniepropietrowsk, Metalurg Donieck, Metalist Charków były bardzo mocnymi drużynami. Maciej Nalepa: Do reprezentacji Polski bez żadnych układów Niespodziewanie z Karpat trafił pan do reprezentacji Polski. Jak do tego doszło? Wszak Karpaty nie były potentatem na Ukrainie, nikt w Polsce nie transmitował ich meczów. - Ja się cieszę z jednej rzeczy: dostałem się do reprezentacji Polski bez żadnych układów. Graliśmy u siebie z Szachtarem Donieck, w którym bronił Wojtek Kowalewski. Oprócz Jurka Dudka Wojtek był jedynym topowym bramkarzem. Mieliśmy na tej pozycji deficyt. Ówczesny selekcjoner Zbigniew Boniek przyjechał do Lwowa w towarzystwie dziennikarza Mateusza Borka. Ja pobroniłem wtedy może 17-20 minut, bo kopnął mnie w głowę rywal, któremu rzuciłem się pod nogi. Rozciął mi skórę na tyle, że lekarze zarządzili zmianę. Wysłali mnie do szpitala na szycie głowy. Pech w takim meczu? - Dokładnie i to na oczach selekcjonera Bońka. Byłem tym załamany. Grałem krótko, ale zdążyłem zaliczyć trzy fajne interwencje. Po szyciu wróciłem do klubu. Przychodzi do szatni ochroniarz i mówi: "Panie Maćku, proszę podejść, bo trener Boniek na pana czeka". Przywitałem się: "Dzień dobry panie selekcjonerze". Zapytał, czy nie mogłem dłużej grać. Odpowiedziałem, że lekarze uznali, iż krwotok jest za duży. Zbigniew Boniek odparł: "Młody, będę cię miał na uwadze. Fajnie się zaprezentowałeś, pomimo tego, że grałeś krótko. Nie obiecuję ci jednak powołania". Co było dalej? - Nie minęły dwa tygodnie, gdy u siebie pokonaliśmy Worskłą Połtawę 3-0. Gospodarz budynku mnie woła: "Maciek, trzeba podejść do loży, do prezydenta klubu". Okazało się, że czekał tam na mnie trener bramkarzy reprezentacji Polski Józef Młynarczyk. Powiedział, że dobrze broniłem. Odparłem, że nie czułem się najlepiej, bo chorowałem w tygodniu. On mówi: "Masz powołanie do reprezentacji Polski". Ucieszyłem się bardzo! Pojechałem na zgrupowanie przed pamiętnym meczem na stadionie Legii z Łotwą, jaki przegraliśmy 0-1. Jurka Dudka obwiniali za puszczoną bramkę. Za kadencji Bońka nie zdążył pan zadebiutować, dopiero zagrał pan dwa mecze za Pawła Janasa. 6 czerwca 2003 r., gdy wygraliśmy z Kazachstanem w Poznaniu i 21 lutego 2004, gdy bronił pan w drugiej połowie z Wyspami Owczymi. - Tak, kadrę przejął trener Janas, po tym jak trener Boniek zrezygnował. Na szczęście od Janasa też dostawałem powołania. Mam na koncie dwa występy z Białym Orłem na piersi, ale i tak żałuję, że za czasów trenera Janasa nie dostawałem więcej szans. W bramce był deficyt. Raz przyjechał Grzesiu Szamotulski, innym razem - Wojtek Kowalewski. Były mecze ze słabszymi rywalami, w których mogłem dostać szansę choćby w jednej połowie. Nalepa: Klubowi z Charkowa podarowałem 60 tys. dolarów W sezonie 2008/2009 bronił pan w FK Charków i zrzekł się pan 60 tys. dolarów, by klub pana wypuścił. - Tak było. Podpisałem dwuletni kontrakt, ale przyszedł kryzys. Początkowo dostawaliśmy pensje w dolarach, później w hrywnach, a później przez pół roku nie dostawaliśmy nic. Na dodatek spadliśmy z ligi. Dlatego postanowiłem odejść z Charkowa. Czterech naszych zawodników kombinowało - jeździli i proponowali odpuszczenie meczu. Ja nota bene byłem tym, który to zgłosił. Najpierw kapitanowi, a później potwierdziłem to prezesom. Stwierdziłem, że skoro nam klub nie płaci, nic nie dostajemy, to dlaczego ta czwórka ma zarabiać i to nieuczciwie?! Jaka była reakcja? - Zyskałem uznanie władz i trenerów klubu. Asystentem trenera był Siergiej Miezin, który grał ze mną w Karpatach. Powiedziałem, że tak nie będzie. "Albo wszyscy będziemy w biedzie, albo wszyscy będziemy zarabiać" - stwierdziłem. Skąd się pan dowiedział o tym procederze? - Gdy graliśmy na Karpatach, znajomi zagadnęli mnie: "Nalepka, nie bronisz?". Odparłem, że nie, bo mam kontuzję. "Bo czwórka twoich kolegów z drużyny dzwoni z propozycją - chcą tyle i tyle za odpuszczenie meczu" - usłyszałem. Wtedy wyniknęła afera, ale później prezesi klubu rozliczyli się z winowajcami w odpowiedni sposób. Charków to podobno piękne miasto, które z racji bliskości Rosji obrywa przez wojnę chyba najbardziej. Jak pan je wspomina? - Naprawdę, przepiękne, duże miasto. Gdy ruszyłem na zakupy do sklepu, po ukraińsku powiedziałem: "Dobry den" i wymieniłem listę towarów, których potrzebuję. Starsza ekspedientka nic nie zrozumiała: "Szto, szto?" - zareagowała. Niby jeden kraj, a wszyscy tam mówili po rosyjsku. To mnie zszokowało. Później opanowałem też rosyjski, którego się uczyłem w szkole, ale nie byłem w nim orłem. Selekcjoner Ukrainy Ołeksandr Petrakow całe życie mówił po rosyjsku, ale po inwazji Rosjan zaczął się tego wstydzić i natychmiast zaczął się uczyć ukraińskiego i tylko w nim porozumiewać. Podobnie zrobiła większość kijowian. - To prawda. Zwłaszcza starsze osoby, które miały sentyment do Związku Sowieckiego, miały przywiązanie do języka rosyjskiego, ale teraz ukraiński powszechnieje. Pamiętam, że gdy do Karpat trafił Siergiej Kowalczuk, który później wylądował w Spartaku Moskwa, również mówił tylko po rosyjsku i nikt na to nie reagował wrogo. Teraz, z powodu inwazji, zantagonizowały się też języki. Kraje mają swoje gwary, ale w Ukrainie były dwa różne języki. Nalepa: Ukraińcy pomagali we wszystkim. Nie zostawili mnie na pastwę losu Po Mariuszu Lewandowskim był pan drugim Polakiem w lidze Ukrainy. Jak pan był odbierany? - Byłem bardzo dobrze przyjęty. Okazało się, że moje obawy były bezpodstawne. Otoczenie piłkarskie i wszyscy ludzie wokół byli bardzo pomocni. We wszystkim, w znalezieniu mieszkania i innych formalnościach. Nie pozostawiono mnie na pastwę losu. Bardzo miło wspominam ten okres. A z Mariuszem Lewandowskim mieliśmy dobry kontakt. Na zgrupowaniach kadry dzieliliśmy pokój. Pomimo spadku z Ekstraklasy niezłą przygodę przeżył pan też w Piaście Gliwice. W sezonie 2009/2010 nie dość, że poznał pan fajnych ludzi, na czele z Kamilem Glikiem, to jeszcze zadebiutował pan wreszcie w polskiej Ekstraklasie. 5 grudnia 2009 r. zremisowaliście we Wronkach z Lechem 1-1 i to była sensacja, bo "Kolejorz" zmierzał po mistrzostwo z Robertem Lewandowskim, Sławomirem Peszką czy Semirem Sztiliciem w składzie. - To był właśnie mój debiut w Ekstraklasie, w wieku 31 lat. Na Ukrainę wyjeżdżałem z zaplecza Ekstraklasy, z pierwszoligowej Stali Stalowa Wola. Lecha prowadził wówczas Jacek Zieliński, z którym znamy się z Podkarpacia. Ciekawe było to, że do Piasta trafiłem po półrocznej przerwie w karierze, dopiero w listopadzie. Po powrocie z Ukrainy, z Charkowa. Przez te pół roku nie robiłem nic! Ale zadzwonił pan Zbigniew Koźmiński, który pamiętał mnie z kadry i zaproponował: "Nalepka, jeszcze niedawno biegałeś z orzełkiem na piersiach, to przyjedź do Gliwic". Przyjechałem, dogadaliśmy się. Myślałem, że potrzebuję ze dwa miesiące na odzyskanie formy po przerwie. Tym bardziej, że miałem lekką nadwagę. On stwierdził, że nie ma problemu. Za ten okres próbny miałem dostać mniejszą wypłatę, a po dojściu do wyższej dyspozycji mieliśmy rozmawiać o innych pieniądzach. Nalepa: W moim debiucie Glik przykrył czapką Lewandowskiego Teoretycznie na Lechu jeszcze nie powinienem grać, ale nasi bramkarze Szmatuła i Kwapisz zawodzili. Najpierw zostałem wystawiony na Puchar Polski. Z Pogonią przegraliśmy 0-2, ale akurat mi dobrze poszło. Trener Dariusz Fornalak uznał, że warto na mnie poczekać przez okres zimowy, ale znowu przegraliśmy na Jagiellonii 0-1, Rafała Kwapisza pokonał Tomek Frankowski. Trener powiedział: "Nalepka, rzucamy cię na głęboką wodę - bronisz z Lechem na wyjeździe". Półroczna przerwa wybiła pana pewnie z rytmu. Przestraszył się pan meczu w Poznaniu? - Powiedziałem trenerowi żartobliwie, że pływałem na jeszcze głębszych wodach. Wprawdzie Sławek Peszko pokonał mnie z rzutu wolnego, ale prowadziliśmy już od drugiej minuty. Miałem trzy udane interwencje, skończyło się remisem 1-1. Faktycznie, w Lechu grał wówczas Robert Lewandowski, ale Kamil Glik - jak to się po piłkarsku mówi - przykrył go wtedy czapką. "Lewy" nie mógł mi nic zagrozić. Ostatecznie jednak z Piastem spadliśmy i z uwagi na to klub nam podziękował. Później miałem nieudaną przygodę w Odrze Wodzisław. Z deszczu pod rynnę? - Dokładnie. W Piaście przynajmniej płacili, a w Odrze przez osiem miesięcy dostałem jedną wypłatę. Trzeba było żyć z oszczędności. KS Zaczernie, Kańczuga, Nowotaniec, Jasionka - kolejne pańskie kluby były amatorskie. Musiał pan godzić granie z pracą? - Tak, pracowałem, a popołudniami trenowałem. Chociaż waga skoczyła, to poziom lig był na tyle niewymagający, że dawałem radę. Miło jednak je wspominam. Teraz w Jasionce mam dobre warunki dzięki prezesowi Piotrowi Cyrkowi i trenerowi Ireneuszowi Kędziorowi. Rozmawiał: Michał Białoński, Interia