Po pierwsze, było to ostatnie polskie podium igrzysk w grach zespołowych. Po drugie, był to ostatni występ naszej futbolowej reprezentacji na IO. Po trzecie, wielki kapitał, jaki stanowiła ta drużyna, został w znacznej mierze roztrwoniony. Nic jednak nie zabierze kibicom nad Wisłą emocji, które przeżywali przed telewizorami 25 lat temu. Kuchennymi drzwiami Niewiele brakowało, a "Biało-Czerwoni" na katalońskie igrzyska w ogóle by nie pojechali. Podstawą kwalifikacji były mistrzostwa Europy U-21. Młodzieżowe Euro nie wyglądało tak jak dzisiaj, gdy wszystkie mecze rozgrywane się podczas turnieju finałowego. Mniejsza liczba federacji sprawiała, że rozgrywano zwykłe eliminacje, po których zwycięzcy grup rywalizowali dalej systemem pucharowym. Przepustki olimpijskie otrzymywało czterech półfinalistów. Podopieczni Janusza Wójcika przeszli pierwszą część ME jak burza, zdobywając komplet punktów w grupie z Anglią, Turcją i Irlandią. W ćwierćfinałowym dwumeczu czekali już Duńczycy. Wojciech Kowalczyk w swojej książce tak wspomina pierwsze spotkanie ze Skandynawami: "DANIA - najgorszy mecz w życiu. Zdobyliśmy komplet punktów w meczach eliminacyjnych, najwięcej w Europie. A tu trzeba było jeszcze grać jakiś baraż o awans na olimpiadę. Padło na Duńczyków. Skoro chcemy się liczyć w świecie, to i Danię trzeba ogrywać. A tu bach, bach, bach, bach. No i jeszcze raz bach. W sumie pięć bramek do przerwy, oczywiście, wszystkie w plecy! To było coś kompletnie niezrozumiałego. Mieliśmy łatwo wygrać, a zrobiono z nas miazgę. Jeszcze się dobrze mecz nie rozpoczął, a już 1-0 dla nich. Po chwili 2-0 i Kłak doznaje kontuzji. To od tego meczu zaczęły się problemy zdrowotne Alka. A więc pech za pechem - nie dość, że spora strata bramkowa, to jeszcze zamieszanie ze zmianą bramkarza. Każdy myślał wtedy: - Ale numer! Tyle punktów, tyle miesięcy pracy i wszystko na nic. A tamci nie ustawali w robieniu z nas coraz większych frajerów. 3-0, 4-0, 5-0. Nawet nie wiem, czy czasem Dania w pierwszej połowie nie oddała tylko tych pięciu strzałów. - Co to ma, k...a, być? Nie tak się umawialiśmy! Miała być walka, miała być jazda z frajerami! Ale to oni mieli być frajerami!!! Musimy zatrzeć tę kompromitację, musimy strzelić jednego gola! A jak strzelimy jednego, to i drugi wpadnie! A jak drugi wpadnie, to w rewanżu wystarczy nam 3-0! Pomyślcie o tym. To wcale nie jest niemożliwe! - mówił w przerwie meczu piekielnie zagotowany Janusz Wójcik. No i rzeczywiście w drugiej połowie zagraliśmy lepiej. Jednak tylko na tyle, że już nie straciliśmy kolejnych goli. Optycznie mieliśmy przewagę, ale nic z niej nie wynikało. Byliśmy straceni i dobrze o tym wiedzieliśmy - wszystko na nic, kompromitacja, my w rewanżu sześciu nie jesteśmy w stanie strzelić, a Duńczycy stracić." Ostatecznie w rewanżu w Zabrzu padł wynik 1-1. Okazało się jednak, że w najlepszej czwórce znaleźli się Szkoci, którzy niespodziewanie wyeliminowali Niemców. Co więcej, gola na wagę awansu strzelili w 87. minucie drugiego meczu (1-1 i 4-3). W kontekście rywalizacji w Barcelonie miało to ogromne znaczenie, bo ekipa z Wysp nie mogła pojechać na IO. Brytyjski komitet olimpijski nie miał w zwyczaju wystawiać zespołu piłkarskiego, a piłka nożna to jeden z niewielu sportów, gdzie cztery drużyny z Wielkiej Brytanii występują oddzielnie. W związku z tym UEFA zarządziła, że bilety dostanie jeden z ćwierćfinalistów o najwyższej średniej punktowej z dotychczasowych gier. Polacy mieli rezultat 1,63 pkt (wliczane były też dwumecze w fazie pucharowej, które trochę popsuły stuprocentową skuteczność z grupy), a Niemcy, Holendrzy i Czechosłowacy 1,5 pkt. Zatrzymali się dopiero na Hiszpanii Po takim łomocie w ćwierćfinale ME (będącym barażem o miejsce w igrzyskach) część obserwatorów zatraciła wiarę w polską "olimpijkę". Drużyna, która w fazie grupowej biła wszystkich i która uosabiała nadzieję na kontynuację sukcesów ekip Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka, nagle została ośmieszona przez anonimowych Skandynawów. Po tym dwumeczu opinie co do potencjału wybrańców Wójcika uległy polaryzacji. Wszystko miał zweryfikować turniej olimpijski, na który Polacy nie pojechali ze zbyt wygórowanymi oczekiwaniami i ciążącą na nich presją. W Hiszpanii Polacy trafili do grupy z Kuwejtem, Stanami Zjednoczonymi i Włochami. Po zwycięstwie z ekipą z Bliskiego Wschodu przyszła pora na konfrontację ze świeżo upieczonymi mistrzami Starego Kontynentu. Mało tego, młodzi "Azzurri" w półfinałach wyeliminowali... Duńczyków. Tych samych, którzy odprawili z kwitkiem biało-czerwonych 6-1 w dwumeczu. Nasz zespół pokazał się z rewelacyjnej strony, pokonując faworyzowanych rywali 3-0 po golach Andrzeja Juskowiaka, Ryszarda Stańka i Grzegorza Mielcarskiego. Dla Włochów był to duży szok, którego nie wytrzymali nerwowo, kończąc w dziewiątkę, kartkując się przy stanie 0-2 w siedem minut. Mając już zapewniony udział w ćwierćfinale, wystarczył punkt, aby wyjść z pierwszego miejsca. Na sam koniec piłkarze trenera Wójcika zremisowali więc z USA 2-2. W finałowej ósemce turnieju czekali Katarczycy. Jak wspomina "Kowal" - "Katar nie grał w piłkę, chciał jedynie przeszkadzać". Sam strzelił wtedy swojego pierwszego gola, a poprawił Marcin Jałocha i zakończyło się 2-0. Eksplozja ofensywnego potencjału nastąpiła w półfinale z Australią. Dwa trafienia Kowalczyka, hat trick Juskowiaka, samobój i w rezultacie 6-1. Do upragnionego złota pozostał finał na Camp Nou z gospodarzami. Po niesamowicie emocjonującym meczu ostatecznie to Hiszpanie sięgnęli po mistrzostwo olimpijskie, zapewniając sobie zwycięstwo w samej końcówce (3-2), gdy już wszyscy szykowali się do dogrywki. Biało-czerwoni do ostatniej minuty zaciekle walczyli z drużyną, w której składzie znaleźli się m.in. Luis Enrique, Pep Guardiola, Kiko, Abelardo i Alfonso. Chcieli jechać dalej Polacy mogli wracać do kraju z wysoko podniesionymi głowami. Juskowiak został najlepszym strzelcem turnieju, Brzęczek czołowym pomocnikiem, a dziennikarze z całej Polski zastanawiali się, ilu wybrańców Wójcika z miejsca "wskoczy" do pierwszej reprezentacji, prowadzonej wówczas przez Andrzeja Stejlaua. Po przylocie do historii przeszły słowa "Kowala" - "zmieniamy szyld i jedziemy dalej". Niektórym jednak na powołanie do kadry przyszło poczekać bardzo długo (niektórzy nie doczekali się nigdy). Jednym z nich był Janusz Wójcik, który trenerem drużyny narodowej został dopiero w 1997 roku. Bez swojego przewodnika srebrni medaliści w rywalizacji seniorów świata nie zawojowali. Gdy w 2002 roku Polska po raz pierwszy od 16 lat awansowała do dużego turnieju (MŚ w Korei i Japonii), w składzie na mundial znalazło się tylko trzech ludzi "Wójta" - Piotr Świerczewski, Tomasz Wałdoch i Marek Koźmiński. Pozostali "barcelończycy" zrobili mniejsze, bądź większe kariery, bo nikt nie przepadł po turnieju. Każdy z nich okazał się co najmniej solidnym ligowcem. Lidze poświęcił się też Wójcik, nie mogąc przebić się przez mur postawiony przez PZPN. Ówcześni prezesi związku, Kazimierz Górski i Marian Dziurowicz, mieli innych kandydatów na stanowisko selekcjonera i dopiero piłkarski magnat ze Śląska dał trenerowi szansę na "jazdę dalej". W sezonie 1992/1993 Wójcik pracował w Legii Warszawa, z którą w kontrowersyjnych okolicznościach wywalczył, odebrane później drużynie, mistrzostwo Polski. Następnie wyjechał do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, gdzie pracował z tamtejszą reprezentacją olimpijską i klubem Al-Chalidż. Z pierwszą reprezentacją Wójcik pracował przez dwa lata. W 1999 roku zwolniony został po nieudanych eliminacjach do Euro 2000, w których zajął trzecie miejsce, ustępując zdecydowanie Szwecji i zdobywając tyle samo punktów, co druga Anglia. Aż o pięć wyprzedził z kolei Bułgarię, która wówczas do słabych drużyn nie należała. Po rozbracie z kadrą pracował jeszcze w Pogoni Szczecin, Śląsku Wrocław, Anorthosisie Famagusta, reprezentacji Syrii, Świecie Nowy Dwór Mazowiecki, Zniczu Pruszków, Widzewie Łódź i omańskiej Al-Nahdzie. DDZ, BR