Na początku lat 90. XX wieku wydawało się nam, że Polska jest już drugą Ameryką (T. Love miał przebój pt. "Stany"), ale z perspektywy czasu wyraźnie widać, że była to hybryda nowego i starego. To pierwsze jeszcze się nie wykluło, drugie do końca jeszcze nie umarło. Gdzieś w tle był polski sport, który się przeobrażał. Każdy kto potrafił celnie kopnąć piłkę wyjeżdżał na zachód. Obrazem tych zmian była reprezentacja, która nie mogła się doprosić od związku gry w porządnych strojach. O wygranym po strzale ręką meczu z San Marino już pisaliśmy, wtedy Biało-Czerwoni zagrali w strojach firmy Dorbill, na które polski herb naszywano w noc przed meczem. Za miesiąc rywal w eliminacjach mistrzostw świata był już o wiele poważniejszy. W kolejnych kwalifikacjach los przydzielał Polsce - Anglię, za każdym razem odświeżano zwycięski remis na Wembley - nie pomagało. Wciąż byliśmy dla nich bokserskim workiem do bicia. Do dziś wygraliśmy tylko raz - w 1973 r., 20 lat przed omawianym meczem w Chorzowie, na Stadionie Śląskim 2-0. Haniebny mecz Polski. Cieszyli się z oszustwa zamiast zapaść pod ziemię W 1993 r. dwa dni przed meczem z Synami Albionu na Stadionie Śląskim w Chorzowie, reprezentanci zbulwersowani opieszałością PZPN w sprzętowym zabezpieczeniu kadry oraz regulowaniu zaległych płatności ogłosili bunt. Sprawę załagodziło dostarczenie na zgrupowanie strojów firmy adidas, a także obietnica podwyższenie premii za punkty eliminacji mistrzostw świata. Za zwycięstwo z Anglią w Chorzowie kadrowicze zażądali po sześć tysięcy dolarów na głowę. Do szczęścia zabrakło niewiele. Anglia jest ojczyzną piłki nożnej, tam również zaczęło się kibicowanie w dzisiejszym znaczeniu tego słowa. Wyczyny Wyspiarzy, również te bardzo niechlubne, były inspiracją i niedoścignionym wzorem dla reszty kibicowskiego świata. Dziś "Trzy Lwy" dawno podkuliły ogony, ale gdziekolwiek się nie pojawią na kuli ziemskiej, jak w banku znajdą chętnych by się z nimi zmierzyć. Sława angielskich "Animals" była wciąż świeża na początku lat 90. Nie bez kozery głośna książka Romana Zielińskiego nosi tytuł: "Pamiętnik kibica. Ludzie z piętnem Heysel". Brukselski stadion Heysel to miejsce meczu Liverpoolu z Juventusem, podczas którego śmierć poniosło 39 kibiców. Potem wielu dodawało Romanowi Zielińskiemu pseudonim "Andersen", że niby pisze bajki, ale nie znam nikogo, kto by z wypiekami na policzkach nie czytał "Pamiętnika Kibica", gdy on ukazał się na rynku. Zieliński był liderem kibiców Śląska Wrocław, ale okładkę jego książki zdobi szalik Pogoni Szczecin. Dlaczego? Właśnie przez tamten mecz w Chorzowie, przed którym w Katowicach, w tramwaju w drodze na mecz zginął kibic "Portowców", Andrzej Kujawa pseudonim "Faraon". Zginął raniony nożem przez pseudokibiców Cracovii, na których jak płachta na byka działają barwy niebiesko-czerwone i szaliki w tych kolorach, symbolizujące Wisłę Kraków, derbowego rywala "Pasów". Jak się okazało, pomylili Pogoń z Wisłą. Tragiczną pomyłkę życiem przypłacił Andrzej Kujawa. W 1980 r. podczas finału Pucharu Polski w Częstochowie grały Legia z Lechem, ponoć były ofiary śmiertelne, ale za komuny pozostały bezimienne. Kibic ze Szczecina był pierwszym, który poniósł śmierć przy okazji meczu znanym z imienia i nazwiska. Gdy czyta się relacje aż dziw bierze, że zginęła tylko jedna osoba. Katowice, droga na stadion i sam śląski "kocioł czarownic" stanowiły wówczas jedno wielkie pole bitwy. Popularna wtedy była piosenka grupy Aerosmith, pt. "Living on the edge" i faktycznie ten dzień to było życie na krawędzi. W 1977 r. Anglicy wymyślili punk-rocka, a hymnem tego ruchu był kawałek "Anarchy in the UK". W maju 1993 r. Polacy odpowiedzieli utworem "Anarchy in the RP". Trzeba zaznaczyć, że ówcześni kibice reprezentacji różnili się od dzisiejszych. Dziś na meczach kadry pojawiają się przeważnie stateczni obywatele z pociechami, na co dzień kibicującymi klubom z Ligi Mistrzów. Wtedy na mecz z Anglią każdy szanujący się polski klub wysłał do Chorzowa swych najlepszych zabijaków. I znowu, inaczej niż dziś, nie było wśród nich "karków", nie było podziału na ultrasów, resort siłowy i sekcję gimnastyczną. Na zdjęciach ze Śląskiego widać zwyczajną młodzież, która wykręciła największą w historii polskiej piłki zadymę. W relacji z meczu w "Przeglądzie Sportowym" czytamy, że na stadionie znajdowało się 10 karetek. Lekarze w każdej z nich mieli pełne ręce roboty. - Musieliśmy opatrywać rozcięte głowy, uraz rąk i nóg, zdarzyło się nawet uszkodzenie gałki ocznej. Nawet nasze karetki zostały obrzucone kamieniami - zeznawał jeden z ratowników. Anglia - Polska. Jarosław Bako: w cieniu Jana Tomaszewskiego Gdzieś w dole toczył się mecz. Marek Leśniak, gdyby wykorzystał choć jedną z dwóch idealnych sytuacji, byłby bohaterem. - Nawet mój syn trafiłby w bramkę...- żałował po meczu "Valdano". Z drugiej strony, gdyby trafił nie powstałoby słynne: "A, Jezus Maria!" Dariusza Szpakowskiego. To sformułowanie na stałe weszło do piłkarskiego słownika i jest żywe do dziś. Co nie zmienia faktu, że sytuacje z 2. i 52. minuty napastnik tej klasy powinien wykorzystywać z zamkniętymi oczami. Z łatwych sytuacji Polacy nie mogli trafić, udało się z arcytrudnej. Słabo spisujący się bramkarz Chris Woods (w PS dostał ocenę "1") - niepotrzebnie, a dla nas szczęśliwie wyszedł z bramki, a Dariusz Adamczuk na pełnym gazie wyprzedził Desa Walkera i wysokim lobem trafił do siatki. W końcówce wyrównał Ian Wright i sześć tysięcy dolarów na łeb na głowę przeszło koło nosa. "PS" pisał, że policja za wszelką cenę nie chciała używać siły. Te wahania sprowokowało kibiców do ataku, młodzi gniewni poczuli, że to jest ten dzień. Dopiero wyspecjalizowane jednostki ściągnięte z pobliskiego parku zaprowadziły porządek. Po tym meczu FIFA nie miała wyjścia, musiała zamknąć Stadion Śląski. Chorzowski moloch zmodernizowano, tak aby drewniane ławki nie stanowiły oręża w walce z innymi kibicami i stróżami prawa. Angielscy dziennikarze nie mogli zrozumieć, dlaczego polscy kibice biją się między sobą: - W Anglii fani jednoczą się podczas meczów międzynarodowych. Po meczu Jarosław Bako jak na niedoszłego następcę Jana Tomaszewskiego przystało posłużył się płynną angielszczyzną: - No comments! Piotr Świerczewski, który za kilka tygodni przeszedł do Saint-Etienne, gdzie wyrobił sobie sporo kontaktów - Szczęście było tak blisko, sprawilibyśmy trochę radości tej wspaniałej publiczności, która tak gorąco nas dopingowała. Zagralibyśmy też na nosach wieszającym na nas psy dziennikarzom - "Świr", mimo młodego wieku, mocno pracował na swój pseudonim. Andrzej Strejlau wymizerowany siedział na zaimprowizowanej konferencji prasowej, a angielski selekcjoner Graham Taylor tryskał humorem, po zwycięskim dla Anglii remisie, zwłaszcza że umyślny postawił przed nim kubek z zimnym "Tyskim" w środku. Należało się. Maciej Słomiński, INTERIA