Jakie są pana pierwsze skojarzenia z igrzyskami olimpijskimi w Monachium? Włodzimierz Lubański: Było to widowisko wyjątkowe nie tylko ze względów sportowych, ale także emocjonalnych. Mam na myśli zamach terrorystyczny na izraelskich sportowców. Wpłynął on zarówno na dalszy przebieg imprezy, jak i na nas. Było bardzo nerwowo. Zamach miał miejsce na dzień przed spotkaniem ze Związkiem Radzieckim... - Pojechaliśmy na mecz, nie wiedząc, czy igrzyska nie zostaną przerwane. Ostateczna decyzja nie była jeszcze podjęta. Na rozgrzewkę wychodziliśmy trzykrotnie. Kiedy w końcu dowiedzieliśmy się, że jednak gramy i zawody będą kontynuowane, poczuliśmy ulgę. Skąd czerpaliście tego dnia informacje na temat rozwoju wydarzeń? - Naszym źródłem informacji było radio, którego słuchaliśmy w pociągu. To naturalne, że chcieliśmy być zorientowani w sytuacji. To było istotne dla wszystkich sportowców. Jak igrzyska wyglądały po zamachu? Pewnie nie była to już ta sama impreza... - Wiele rzeczy diametralnie się zmieniło. Nawet wioska olimpijska była inaczej wyposażona. Na każdym rogu stali uzbrojeni policjanci, a w drodze do restauracji towarzyszyła nam zawsze eskorta żołnierzy. Inna była też atmosfera. Brakowało naturalności i entuzjazmu. Ich miejsce zajęły refleksja i przygnębienie. Pierwsze dwa mecze wygraliście gładko. Przeprawa z reprezentacją NRD (2-1) była już trudniejsza. Kluczem do sukcesu okazało się inne ustawienie? - Uważam, iż był to mecz poprawny. Owszem, towarzyszyły mu pewne niuanse taktyczne, ale musimy pamiętać, że nasi rywale stanowili drużynę nietuzinkową, jedną z najlepszych w świecie. Aby ich pokonać, musieliśmy być w naprawdę dobrej formie. Wygrana utwierdziła nas w tym przekonaniu. Po spotkaniu z Danią (1-1) zaczęto mówić o "syndromie czwartego meczu". Jakie były kulisy waszej niemocy? - Takie mecze są wkalkulowane w rywalizację sportową, w turniej. Każdej drużynie przytrafia się na większych imprezach słabsze spotkanie. Akurat w Monachium nogi odmówiły nam posłuszeństwa w tym pojedynku. Najważniejsze, że remis wystarczył do zajęcia pierwszego miejsca w grupie. W finale nie byliście faworytami. Przed tą potyczką z Węgrami polscy piłkarze wygrali z nimi tylko jeden z 18 meczów? - Po zwycięstwie nad ZSRR na zakończenie drugiej rundy nabraliśmy pewności siebie. Zawsze podkreślam, iż to spotkanie było najtrudniejsze w igrzyskach. Triumf dodał nam skrzydeł i pozwolił uwierzyć, że możemy osiągnąć coś wielkiego. Decydujące spotkanie odbyło się w fatalnych warunkach atmosferycznych... - Pogoda może i była okropna, ale bardzo nie lało. Opady nie stanowiły przeszkody uniemożliwiającej nam sprawną grę. To istotne, gdyż preferowaliśmy styl kombinacyjny i gdyby nad stadionem przeszła potężna ulewa, piłka nie słuchałaby się nas. Na szczęście mogliśmy szybko wymieniać między sobą podania i grać tak, jak zawsze. Jaki był wydźwięk waszego sukcesu w kraju? - Bardzo pozytywny. Otrzymaliśmy wiele odznaczeń i premii. Dla nas najważniejsze było jednak to, że osiągnęliśmy coś wiekopomnego, czego nie dokonał nikt przed nami. Zapisaliśmy się w historii. Czy anegdotka o kobiecie, która rzekomo wysłała telegram, w którym błagała o wygraną na igrzyskach, gdyż ewentualna porażka miała doprowadzić do jej rozwodu, jest prawdziwa? - Nigdy o tym nie słyszałem. Jeśli jednak przyczyniliśmy się do uratowania jakiegoś małżeństwa, to mogę się tylko cieszyć. Igrzyska były wówczas zawodami amatorów. Który medal ma zatem większą wartość - złoto olimpijskie czy może brąz na mundialu w 1974 roku? - Trudno powiedzieć. Igrzyska i mundial różniły się między sobą poziomem sportowym, grali w nich też inni piłkarze. Jednak to właśnie w 1972 roku zapoczątkowana została piękna seria wielkich sukcesów polskiego futbolu. Jesteśmy z tego dumni.