To znamienne dla polskiego futbolu, że trzech ostatnich selekcjonerów kończyło kadencję w zgoła niecodziennych, by nie napisać dosadniej okolicznościach. Od kiedy sekretarz PZPN Łukasz Wachowski na antenie Canal Plus powiedział w debacie, że okoliczności spotkania kadry narodowej z premierem Mateuszem Morawieckiem "budzą nasze wątpliwości i zdziwienie" było pewne, że misja selekcjonerska Czesława Michniewicza dobiega końca. Nie zachował lojalności, a w bardziej złośliwej wersji - nie chciał się podzielić obiecaną premią. Jerzy Brzęczek wykonał postawione przed nim zadanie. Zakwalifikował się do finałów mistrzostw Europy, zwolniło go 9-sekundowe milczenie Roberta Lewandowskiego. Oczywiście okoliczności były zgoła odmienne, ale w zasadzie podobny los spotkał Czesława Michniewicza. Zadanie wykonał i to z nawiązką. Objął kadrę w alarmowej sytuacji, awansował do finałów mistrzostw świata, a w nich awansował do fazy pucharowej - po 36 latach przerwy, mniejsza o styl, to nie łyżwiarstwo figurowe. Poprzednio Polska znalazła się wśród 16 najlepszych drużyn świata w 1986 r. w Meksyku. Mimo to, z powodów pozaboiskowych, selekcjonerskie kadencje Brzęczka i Michniewicza nie zostaną zapamiętane pozytywnie. Niestety, w dużej mierze przyczynili się do tego piłkarze. Niekoniecznie grą na boisku, a tym co było poza nim. O milczeniu "Lewego" już było. Michniewiczowi na pewno nie pomogły medialne przecieki, o tym że piłkarze strategię na mecz z Francją ustalili we własnym gronie. PZPN nie przedłuży kontraktu z Czesławem Michniewiczem To niedopuszczalne, bo trener powinien być szefem, ale jestem w stanie w te doniesienia uwierzyć, z prostej przyczyny. Polacy nie szanują siebie nawzajem, dlatego trudno by szanowali polskiego trenera. Zwłaszcza, że zdecydowana większość z nich gra w mocnych klubach zachodnich, gdzie mają szkoleniowców, niech się Polacy nie obrażą, z wyższej niż nasza półka. To już nawet nie chodzi o to, że Polacy jako naród mają kompleks niższości. Obiektywnie Sarri, Ancelotti, Guardiola to wyższy trenerski poziom niż Michniewicz, Brzęczek czy Fornalik. Z perspektywy czasu widać jaki zamiar miał Zbigniew Boniek obsadzając na trenerskim stołku, Paulo Sousę. Chciał by piłkarze, którzy grają w zachodnich ligach mieli zachodniego trenera. Miało to sens. Nie słychać, by zawodnicy ustalali taktykę za plecami Portugalczyka. Szanowali i podzielali jego spojrzenie na piłkę. Co z tego, jeśli Sousa okazał się człowiekiem bez honoru, w newralgicznym momencie uciekł za ocean, wcześniej bezlitośnie dojąc związek. Być może wyczuł, że Polacy nie szanują siebie nawzajem, dlatego postanowił nie szanować nas. Kto teraz za Michniewicza? Słyszymy, że posadą nie jest zainteresowany najpoważniejszy zdaje się dostępny kandydat Maciej Skorża. I trudno mu się dziwić. Problemy osobiste nie pozwoliły mu kontynuować pracy w mistrzowskim Lechu Poznań, a w kadrze presja jest nieporównywalnie większa. Poza tym przecież dopiero co podjął pracę w Urawa Red Diamonds. Może zatem Marek Papszun, trener zdecydowanego lidera Ekstraklasy, Rakowa Częstochowa? On pod Jasną Górą ma władzę niemal absolutną, a w najważniejszej drużynie kraju, która ma 38 milionów wirtualnych trenerów musiałby się liczyć z opinią publiczną. Z tej właśnie przyczyny nie doszło do mariażu Papszuna z Legią Warszawa. Obie strony wiedziały, że szkoleniowiec w stolicy nie będzie miał władzy totalnej. A więc jednak trener zagraniczny? Może Andrij Szewczenko? Był świetnym piłkarzem, w udany sposób kierował kadrą Ukrainy, pochodzi z kraju nam bliskiego, więc nasi reprezentanci by go szanowali i go słuchali. "Szewa" był mocną kandydaturą, po rejteradzie Sousy, ale wtedy PZPN nie było na niego stać. Być może teraz okoliczności się zmieniły? A może niech powróci temat niedoszłej premii i niech premier Morawiecki sfinansuje odpowiedniego trenera? Maciej Słomiński, INTERIA