- Mam trochę pecha do okrągłych urodzin. Dziesięć lat temu moja "60" wypadała w czwartek, a w sobotę wieczorem żona chciała zrobić przyjęcie dla bliskich i znajomych. Wiadomo jednak, co się wydarzyło w sobotę rano, czyli 10 kwietnia. Tragedia smoleńska... Zginęło tylu wspaniałych ludzi. No i odwołaliśmy urodziny - wspomniał Lato. Teraz 100-krotny reprezentant Polski i zdobywca 45 goli w narodowych barwach, prezes PZPN w latach 2008-12, również nie spotka się z przyjaciółmi. Pandemia koronowirusa przypadła akurat na czas, gdy wypoczywał w okolicach Przemyśla. - W tym strasznym okresie akurat ja nie mogę narzekać. Siedzimy sobie w przepięknym miejscu, na pograniczu Pogórza Przemyskiego i Dynowskiego, blisko Bieszczad. Mamy niewiele ponad 20 kilometrów do Przemyśla. Mieszkamy w uroczym zakątku, obok lasy, gdzieś tam w oddali jelenie, niedźwiedzie... Tutaj nas to wszystko zastało. Dzieci zadzwoniły, żebyśmy tam na razie pozostali i nie wracali do Mielca. Syn pracuje zdalnie w Warszawie, córka jest w Mielcu - przekazał Lato. Właśnie w tym odległym zakątku kraju przychodzi mu 8 kwietnia obchodzić skromnie 70. urodziny. W jakim zdrowiu? - Dziękuję, czuję się dobrze. Czasami, gdy już długo rozmawiam, trochę pokasłuję, ale mam tak od dawna. Staramy się tutaj przestrzegać zasad bezpieczeństwa, używamy środków dezynfekujących. Raz na 10 dni jeździmy do sklepu spożywczego, gdzie wiadomo, że prawie nikogo nie będzie. Tutaj jest bezpiecznie, do najbliższego sąsiada jakieś 200 metrów. Dlatego pół dnia spędzamy na świeżym powietrzu - przyznał. Lato to dwukrotny medalista mistrzostw świata (trzecie miejsce w 1974 i 1982 roku), mistrz olimpijski z 1972 i wicemistrz olimpijski z 1976 roku, król strzelców MŚ 1974. Były znakomity piłkarz, a później trener i działacz zdaje sobie sprawę, że obecna sytuacja w kraju może potrwać jeszcze dość długo. I nie łudzi się, że rozgrywki ligowe w Polsce ruszą z powrotem za kilka tygodni. - Podstawowe pytanie to, jak teraz przygotować zespoły? Na razie nie można trenować w grupach, należy przede wszystkim zostawać w domach. A przecież drużyna ligowa to ponad 20 zawodników plus sztab trenerski, medyczny, itd. Nawet jeżeli zespoły wrócą do rywalizacji, to nie wiadomo, w jakiej będą formie. Uważam, że 26 kwietnia nie będzie możliwości wznowienia rozgrywek. Najważniejsze jest ludzkie życie. Moim zdaniem jeżeli do czerwca z tego wyjdziemy i zaczniemy grać, to naprawdę będzie bardzo dobrze - zauważył wychowanek Stali Mielec. W tej sytuacji, jak przyznał, pozostaje oglądanie dawnych meczów i wspominanie wielkich chwil polskiego futbolu. - Niedawno obejrzałem w TVP Sport powtórkę meczu z Holandią z 1975 roku, gdy wygraliśmy w Chorzowie 4-1. To jedno z najlepszych spotkań w historii naszej piłki. Powiem panu, że łezka się w oku kręci, gdy pomyślę, jak to wszystko szybko minęło... - powiedział. - Dla mnie najważniejszy był chyba mecz z Anglią na Wembley (1-1), rozegrany dwa lata wcześniej. Nie powiem, że graliśmy rewelacyjnie, bo to była głównie "obrona Częstochowy". Mogliśmy przegrać 1-3, 1-4, ale świetnie spisywał się "Tomek" (Jan Tomaszewski - red.), a koledzy z obrony kilka razy wybili piłkę z linii bramkowej. Ale my też mieliśmy swoje szanse, choćby w kontratakach - przypomniał. W drugiej połowie Lato pędził na bramkę rywali, ale został złapany bezpardonowo od tyłu przez Roya McFarlanda, któremu sędzia pokazał tylko żółtą kartkę. - Gdyby mnie nie złapał, to mógłby sobie tylko popatrzeć i przypomnieć tytuł popularnego wówczas filmu "Znikający punkt". Niestety, zdążył sfaulować... - westchnął Lato. Remis na Wembley dał Polakom awans do mistrzostwa świata w RFN. - Nigdy nie zapomnę pierwszego meczu w grupie, wygranego 3-2 z Argentyną. Nikt w nas nie wierzył. Przecież rywale byli potęgą, podobnie jak Włosi, wówczas wicemistrzowie świata. My i Haiti mieliśmy być chłopcami do bicia. Tymczasem mecz z Argentyną pokazał, że wcześniejsze eliminacje i spotkania z Anglikami, których u siebie pokonaliśmy 2-0, nie były przypadkiem - podkreślił były reprezentant Polski. Ostatecznie "Biało-Czerwoni" pod wodzą trenera Kazimierza Górskiego zajęli trzecie miejsce w turnieju, a Lato z dorobkiem siedmiu goli został królem strzelców. - Szkoda meczu z RFN, przegranego 0-1, decydującego o awansie do finału. To spotkanie w ogóle nie powinno się odbyć, bo to było waterpolo, a nie futbol. Piłka stawała w wodzie jak rzucona cegłówka, chwilami nie dało się jej kopnąć. Bardzo żałuję, że nasi działacze zgodzili się na grę w takich warunkach - przyznał. - No i potem zostało nam spotkanie o trzecie miejsce, z Brazylią. To był bardzo ważny mecz, bo stanęliśmy przed szansą wywalczenia pierwszego w historii medalu mistrzostw świata dla Polski - przypomniał Lato, którego gol zapewnił "Biało-Czerwonym" zwycięstwo 1-0. Osiem lat później drużyna z dynamicznym skrzydłowym w składzie, ale już prowadzona przez Antoniego Piechniczka, również zajęła trzecie miejsce w MŚ. Mundialu w Hiszpanii, jak zapewnił, wcale nie stawia niżej niż tego w RFN. - Ja nie dzielę medali z 1974 i 1982. One są dla mnie tak samo ważne. Medal to medal. Wiadomo, jaka była sytuacja przed turniejem w Hiszpanii, w Polsce był stan wojenny. Nie graliśmy towarzyskich meczów, jedynie z zespołami klubowymi. Nasza dyspozycja była niewiadomą, na dodatek na początku mundialu kontuzji doznali Andrzej Iwan i Jan Jałocha - zaznaczył. - Te pechowe sytuacje nie załamały jednak zespołu. Za Iwana został przesunięty do przodu Zbigniew Boniek, a Jałochę zmienił Marek Dziuba, z którym świetnie mi się współpracowało. Robiliśmy dobrą robotę na prawej stronie - podkreślił. W sukcesie z 1982 roku Lato też miał swój duży udział. Zdobył bramkę w wygranym 5-1 meczu z Peru, a w spotkaniu drugiej fazy grupowej (wówczas obowiązywał inny system turnieju) zaliczył - jak przypomniał - dwie asysty z Belgią (3-0). Trzy gole strzelił wówczas Boniek. Później "Biało-Czerwoni" zremisowali ze Związkiem Radzieckim 0-0 i awansowali do półfinału. - Przed meczem z ZSRR dostaliśmy wzruszający telegram od pań z poczty w Polsce. Napisały tylko trzy słowa: "Musicie. Musicie. Musicie". Nigdy tego nie zapomnę. Jak moglibyśmy rozczarować takich kibiców? - nadmienił. W czasie stanu wojennego mieszkał w Belgii, grając w tamtejszym Lokeren (1980-82). - Wysyłałem do bliskich w Polsce paczki. Taka paczka nie miała prawa nie dotrzeć. Każda z nich była ubezpieczona, koszt - pięć dolarów, więc gdyby coś się stało, to musieliby wypłacić odszkodowanie. Paczki dochodziły do celu nietknięte - przyznał. Teraz ma dużo czasu na wspominanie. I jak wspomniał, czeka z utęsknieniem na powrót do normalnego życia i sportu. - Powiem panu, że brakuje mi piłki, emocji. Ten wirus wszystko wstrzymał... Nie ma teraz czego oglądać, więc pozostały powtórki. No i czekanie, aż sytuacja wróci do normy, czego życzę wszystkim kibicom. Reprezentacja Polski ma ich naprawdę wielu. Zresztą zawsze tak było. Jak sobie przypomnę, co działo się na Stadionie Śląskim, w tym "Kotle Czarownic", to mnie do dzisiaj ciarki przechodzą... - zakończył Lato. Rozmawiał: Maciej Białek