Sebastian Staszewski, Interia Sport: Zna pan takie powiedzonko: "Jak się wali, to wszystko na raz"? Cezary Kulesza: Znam. Jest w nim sporo racji. - Mówi się też, że nieszczęścia chodzą parami. W przypadku PZPN nawet całą kolumną par. Ostatnio passa federacji jest fatalna: porażka z Mołdawią w eliminacjach mistrzostw Europy, afera z Mirosławem Stasiakiem w roli głównej, komunikacja, która zamiast gasić pożary, tylko je wznieca. Trudno się dziwić, że media i kibice atakują PZPN oraz pana, jako prezesa. Jak ocenia pan to, co wydarzyło się w ostatnim czasie? - Mam świadomość tego, że popełniliśmy błędy, za które ja, jako prezes, płacę cenę. Za mną kilka ciężkich tygodni, chociaż jeśli mam być szczery, to najgorzej czułem się po meczu z Mołdawią. Wtedy byłem wściekły, tak jak wszyscy polscy kibice. A jakby tego było mało, spadła na nas sprawa z panem Stasiakiem... Kulesza: Popełniliśmy błąd W takim razie zacznijmy od niej. Jakim cudem Stasiak znalazł się na pokładzie samolotu lecącego z Warszawy do Kiszyniowa, co opisał redaktor Szymon Jadczak z WP.pl? - Pan Stasiak poleciał jako osoba towarzysząca gościa zaproszonego przez firmę Inszury.pl. To oficjalna wersja. A jak było naprawdę? - Było tak, jak panu powiedziałem. Jeśli ktoś kreuje inną wersję, to jego trzeba pytać skąd ma informacje. Inszury.pl nie zgłosiło nazwiska gościa do PZPN? Nie potwierdziło go mailem? - Niestety nikt nie zwrócił na to uwagi. Dlatego ta sytuacja nie przynosi nam chwały. W samolocie jest jednak 300 miejsc, a nie 3000. Nie ma tam ludzi z ulicy. Za to, kto znajduje się na pokładzie, odpowiada organizator lotu, czyli PZPN. - Powiem panu jaka jest prawda, nawet jeśli jest smutna. Jestem w PZPN od 11 lat, byłem na dziesiątkach takich wyjazdów. I wiem, że nigdy nie było procedur weryfikujących gości. Sponsorzy mieli prawo ich zapraszać, a PZPN ich nie prześwietlał. Wszystko opierało się na zaufaniu. Gdyby więc istniały procedury, a ktoś by ich nie dopełnił, to wyciągnąłbym wobec takiej osoby konsekwencje. Ale procedur nie było - chociaż jak widzimy, powinny. Dlatego podjąłem decyzję, że ta kwestia się zmieni i od teraz przed każdym wylotem będziemy weryfikować listę pasażerów. A może prawda jest taka, że Inszury.pl wzięło na siebie przykry obowiązek kozła ofiarnego? - No, ale jak? Przecież ich do tego nie zmusiłem. Tego nie wiem. Ale wiem, że zachowaliście się jak słoń w składzie porcelany i przygotowaliście katastrofalny w wydźwięku komunikat o tym, że Stasiaka zaprosił "jeden z partnerów". Nie ujawniliście który, więc cień podejrzeń padł na wszystkich. Pan akceptował ten komunikat? - Widziałem go... Popełniliśmy duży błąd, za który jest mi wstyd. Tym bardziej, że niedługo po meczu przygotowany był tweet, w którym przepraszałem kibiców i całą winę brałem na siebie. Nie miałem z tym problemu, byłem na to gotowy. Ale przyszło do mnie kilka osób. "Prezesie, to prezes zaprosił tego Stasiaka?". Powiedziałem zgodnie z prawdą, że nie. "To dlaczego prezes ma za to przepraszać i dostać za niewinność?". Pojawił się pomysł, żeby napisać, jak było, ale bez podawania nazwy partnera. Chcieliśmy uszanować jego prawo do prywatności. Ten, kto to wymyślił, chciał dobrze. Ale wyszło bardzo źle. Nie chcieliście ujawniać, który podmiot zaprosił Stasiaka, ale na końcu sam pan przyznał na Twitterze, że było to Inszury.pl. Napisał pan: "W tych okolicznościach możemy potwierdzić, że to właśnie ta firma wpisała na listę gości pana M. Stasiaka". - Dziennikarze zaczęli wysyłać wiadomości do wszystkich sponsorów i po otrzymaniu od nich odpowiedzi skreślali z listy kolejne firmy. Wtedy zadzwonił do mnie szef Inszury.pl i powiedział: "Czarek, nie ma wyjścia, powiemy, jak było". Skoro sami się przyznali, to nie robiłem z tego już tajemnicy. Kulesza o spotkaniu ze Stasiakiem Był pan na imprezie, na której Stasiak nucił "Zizu zi zizu za"? - Byłem, wszyscy byliśmy. To nie była impreza, tylko kolacja, na której przed każdym meczem wyjazdowym spotykamy się z naszymi sponsorami i ich gośćmi. Od lat jest tak samo: dobre jedzenie, trochę wina, trochę piwa. I sympatyczne rozmowy. Nie raz zdarzyło się też, że ktoś coś zaśpiewał, zresztą wtedy wszyscy śpiewaliśmy "Sto lat" Wojtkowi Gąssowskiemu, który obchodził 80. urodziny. Nie przeszkadzało panu, że człowiek z taką przeszłością bryluje na salonach? - Kilka lat temu pilot chciał lądować awaryjnie, bo jeden z zaproszonych gości przesadził z alkoholem w trakcie lotu i źle się zachowywał... Mirosław Stasiak zabrał głos w sprawie afery wokół jego osoby Ale mi nie chodzi o to, co zrobił Stasiak, tylko że to właśnie on był wodzirejem podczas waszej kolacji. - Niestety, nie zwróciłem na to uwagi. Poza tym nie znałem jego kartoteki. A wypadałoby ją znać. Jest dość opasła, Stasiak został skazany za aż 43 czyny korupcyjne. - Wie pan, kojarzyłem to nazwisko z tekstów o właścicielu klubu, który sam wstawiał się do składu. Ale na Boga, to było prawie 20 lat temu! Później posprawdzałem sobie co nieco na temat tego pana. Za korupcję był zawieszony przez PZPN dożywotnio. Ale złożył odwołanie. I to zostało rozpatrzone pozytywnie, skracając mu zakaz funkcjonowania w strukturach piłkarskich do 2026 roku. W większości przypadków rozpatrzenie takiego odwołania trwa wiele lat, nawet trzy, cztery. A w tym przypadku wniosek został rozpatrzony w kilka tygodni. To wszystko odbyło się jednak w trakcie poprzedniej kadencji. Był pan wtedy wiceprezesem. - Ale do spraw piłkarstwa profesjonalnego. Nie zajmowałem się tymi kwestiami, nie prowadziłem ich. Dlatego nie kojarzyłem, ile ten pan ma na sumieniu. To prawda, że spotkał się pan z nim w Budapeszcie, tuż przed finałem Ligi Europy? Mówił o tym Tomasz Włodarczyk z portalu Meczyki.pl. - Powiem panu jak to było. Razem z sekretarzem generalnym Łukaszem Wachowskim i Zbyszkiem Bońkiem mieszkaliśmy w hotelu, do którego zaprosiła nas UEFA. Siedzieliśmy na śniadaniu, kiedy podszedł do nas Tomek Hajto, mój kolega, który chciał odwiedzić swojego znajomego z Schalke, Lewana Kobiaszwiliego i kogoś tam jeszcze. Był z nim mężczyzna, który ciepło przywitał się ze Zbyszkiem. Widać było, że się znają. Mówi do mnie: "No, witam prezes, my się chyba też znamy". "Tak?". "No tak, pewnie gdzieś tam razem w piłkę graliśmy". Nie miałem pojęcia, kto to jest, tylko wzruszyłem ramionami. "No, możliwe, możliwe". Wie pan ilu ludzi podchodzi do mnie i mówi, że gdzieś się spotkaliśmy? Wielu, bardzo wielu. Albo chcą zrobić sobie zdjęcie, albo porozmawiać, albo o coś poprosić. I mówią: "Spotkaliśmy się kiedyś tam czy siam". Ten pan był na "ty" ze Zbyszkiem, do mnie też zaczął się tak zwracać. Zaproponował, że zaprosi nas wszystkich na kolację. Odmówiliśmy, bo mieliśmy już w planach oficjalną kolację UEFA. Później ten pan pokręcił się trochę po hotelu i zniknął. Koniec historii. To była trwająca kilka minut rozmowa, nic więcej. Ktoś później napisał, że piliśmy razem wino. To bzdura. I nigdy później Stasiaka pan nie widział? - Nie. Dopiero przy okazji lotu do Mołdawii. Gdybym go spotkał na ulicy, to bym go nie poznał. W PZPN nigdy Stasiak nie był? - Ja go nigdy nie widziałem. Nie grałem z nim w golfa, tenisa, nie jeździliśmy razem na wakacje. Kontaktu nie mieliśmy także wcześniej, gdy pracowałem w Białymstoku. Mówi się jednak, że Stasiak chciał zainwestować swoje pieniądze w PZPN, w Centralną Ligę Juniorów. Potwierdza pan to? - Nic mi na ten temat nie wiadomo. Ze mną nigdy o tym nie rozmawiał. A jeśli komuś powiedział, że ma takie plany albo chciałby współpracować z PZPN, to ja za to nie odpowiadam. Nawet gdyby faktycznie nie znał pan Stasiaka, to komuś z pana pracowników powinna zaświecić się czerwona lampka: "Oho, prezesie, ten pan to nie powinien z nami lecieć". Nie sądzi pan? - Powinna, ale się nie zaświeciła. Komu? - Proszę wybaczyć, ale nie zamierzam publicznie sądzić swoich pracowników, bo dziennikarze tego oczekują. No skoro twierdzi pan, że jest pan niewinny, to ktoś inny jest winny. - Dobrze, jeśli ktoś ma być w tej sytuacji winny, to niech to będę ja. Jako szef biorę wszystko na siebie. I przepraszam polskich kibiców, że taka sytuacja w ogóle miała miejsce. Gwarantuję też, że to się nigdy nie powtórzy. Aby tak było, rozważamy publikację listy osób ukaranych za korupcję, żeby uniemożliwić im działanie w piłce. Trwają analizy, między innymi rygorystycznych regulacji RODO. Do tego bierzemy pod uwagę prace nad uniemożliwieniem zatarcia kar za korupcję poprzez zmianę regulaminu dyscyplinarnego. PZPN szykuje zmiany w komunikacji Skoro wspomniał pan o pracownikach PZPN, to co zamierza pan zrobić z komunikacją? Bo kibice oceniają ją jednoznacznie źle. Mówią: "Związek cofnął się do czasów Grzegorza Laty". - Tak, w ostatnim czasie nie zdaliśmy tego egzaminu. W pierwszym roku wyglądało to znacznie lepiej. Dlatego podjąłem decyzję, że dokonamy kilku zmian. Mam plan naprawczy. Przygotowany wspólnie z firmą Publicon, która dba o kwestie marketingowe związku? Nieoficjalnie mówi się, że sterują także komunikacją. - Komunikacją zajmuje się u nas departament komunikacji, a Publicon odpowiada za inne obszary, zresztą z dużymi sukcesami. Kluczowe decyzje w ramach moich kompetencji podejmuję sam. Przygotowałem więc różne pomysły razem z najbliższymi współpracownikami i niedługo o nich powiemy. Natomiast komunikacja w warunkach wiecznego ataku nie jest łatwa. Sami dolewacie oliwy do ognia. - Nie do końca. Dobrym przykładem jest pan Jadczak, który poluje na mnie od początku. Zanim jeszcze zostałem prezesem, dzwonił do różnych osób, z którymi kiedyś współpracowałem. Grzebał w moim życiu prywatnym, chociaż nie miało to związku z moją pracą, szukał na mnie haków, namawiał ludzi na zwierzenia. Wiedział, że moje drogi z tym czy tamtym człowiekiem się rozeszły i liczył, że ktoś na mnie nagada. A ja dostawałem telefony: "Czarek, on nas prosi, żebyśmy powiedzieli o tobie coś złego". Szanuję prawo pana Jadczaka do wykonywania zawodu, ale powinny być jakieś standardy rzetelnego dziennikarstwa. Ale to nie Szymon zaprosił Stasiaka na pokład samolotu. Opisując całą sytuację, wykonał tylko swoją pracę. - Nie chodzi tylko o tę sytuację. Proszę zapytać pana Jadczaka czy tak samo intensywnie obdzwaniał sponsorów Polskiego Związku Piłki Siatkowej po tym, jak media ujawniły, że pan Stasiak bawił się na imprezie siatkarskiej i też śpiewał tam jakieś piosenki. Ja do pana Jadczaka nigdy nie byłem nastawiony negatywnie. Zawsze odbierałem od niego telefon. Tak jak w Katarze, gdy wypytywał mnie o kontrakt Czesława Michniewicza. Ktoś napisał, że po wyjściu z grupy umowa zostanie automatycznie przedłużona i zainteresował się tym tematem. Najpierw zadzwonił w piątek, później w sobotę, a w niedzielę czekał nas mecz z Francją, najważniejszy dla kadry od 36 lat. W rozmowie z nim stwierdziłem, że na 90 procent takiego zapisu nie ma, ale muszę to sprawdzić. Teraz mogę to przyznać: wiedziałem, jak jest w rzeczywistości, ale nie powiedziałem całej prawdy... Dlaczego? - Bo chciałem kupić czas. Jestem prezesem PZPN, reprezentacja jest dla mnie najważniejsza. Wolałem, żeby piłkarze skupili się tylko na meczu z Francją. Bez przesady... - Myśli pan, że informacja o tym, że Michniewicz mógłby odejść po turnieju, by im pomogła? Znam mentalność zawodników, wiem, jak mogliby potraktować selekcjonera, którego los byłby niepewny. Wolałem więc tego nie ujawniać i zadbać o dobro reprezentacji, chronić ją przed medialnym zamieszaniem, którego w Katarze i tak nie brakowało. Poprosiłem wtedy: "Panie Szymonie, proszę dać mi czas do poniedziałku, obiecuję, że z samego rana zadzwonię do pana i powiem panu jako pierwszemu czy jest ta klauzula, czy nie. Proszę zrobić to dla mnie, dla kadry, dla kibiców". A pan Jadczak na to: "Ale Weszło napisało tak i tak, więc chcę im udowodnić, że to nieprawda". No i nie wytrzymał, niedługo później puścił tekst. Mecz z Francją nie miał dla niego żadnego znaczenia. A dla mnie miał. I dla piłkarzy miał, i dla kibiców. Kulesza przerywa milczenie ws. Michniewicza i premii Dla dziennikarza nie musiał mieć. Każdy ma wolną wolę. - No dobrze, rozumiem, że pan Jadczak nie musi być kibicem reprezentacji, ale ta sytuacja wiele mi o nim powiedziała. Proszę wybaczyć, ale będę bronił kolegi po fachu. To bardzo dobry dziennikarz. Ujawnił nie tylko obecność Stasiaka na pokładzie samolotu, ale też kulisy "afery premiowej" czy przeszłość Dominika G. ps. "Grucha". Przecież gdyby Stasiaka nie było w Kiszyniowie, Szymon nie miałby o czym pisać... Sami jesteście sobie winni. - Przy okazji "afery premiowej" też byłem przez niego bezpardonowo atakowany, chociaż nie miałem pojęcia o ustaleniach Michniewicza... Jako prezes - powinien był pan wiedzieć. - Też tak uważam, ale wyszło jak wyszło, o wszystkim dowiedziałem się w Katarze. I co miałem zrobić? Wyrzucić Michniewicza? Zwolnić go w trakcie turnieju? To teraz ja zapytam pana jako dziennikarz, a pan mi odpowie jako prezes. Co by pan zrobił? Na szczęście nie mam takiego dylematu. - No, ale co by pan zrobił? Pewnie nigdy się tego nie dowiemy. - No widzi pan, a ja musiałem podjąć decyzję. Czy zdenerwowałem się? Strasznie. Ale miałem wywalić Michniewicza? Sam poprowadzić reprezentację w meczu z Francją? A może oddać walkowera? Działałem dla dobra kadry. Zacisnąłem zęby i milczałem, bo to było jedyne, co mi zostało. Niektórzy twierdzą jednak: "Co ten Kulesza bredzi, przecież o wszystkim wiedział". To ja panu coś pokażę. (Kulesza sięga po telefon, włącza krótki film wideo, który jest wycinkiem wywiadu Michniewicza z Jackiem Kurowskim z Telewizji Polski. Michniewicz mówi: "Jeśli chodzi o prezesa Kuleszę, prezes się dowiedział po meczu z Argentyną, że taka premia jest planowana. Wcześniej na ten temat nie rozmawialiśmy"). - No i sam pan słyszy. Kulesza: Widocznie komuś przeszkadzam Mogę pozwolić sobie na złośliwość? - Śmiało. Ostatnio sporo ich słyszę. O Stasiaku na pokładzie samolotu pan nie wiedział, o przeszłości "Gruchy" pan nie wiedział, o ustaleniach w sprawie premii też pan nie wiedział. Pan nigdy o niczym nie wie. - Proszę nie robić ze mnie idioty. To nie ja zaprosiłem pana Stasiaka do Kiszyniowa. I nie ja dogadywałem się w sprawie premii. Oczywiście, jako prezes PZPN ponoszę za to odpowiedzialność, nie uchylam się od niej, ale pewne granice powinny obowiązywać. Od początku jestem pod obstrzałem. Mówią na przykład, że jestem wieśniakiem. Tak panie redaktorze, urodziłem się na wsi, chociaż mój tata był dyrektorem szkoły, a mama nauczycielką. Nie wstydzę się tego skąd pochodzę, nauczyłem się tam ciężkiej pracy. Mówią, że jestem "diskopolowcem". Też jestem. To był trudny biznes, w którym osiągnąłem sukces, zarobiłem duże pieniądze. Wiem zresztą, że ci sami ludzie, co się z tego śmieją, później bawią się na weselach do muzyki zespołów z mojej wytwórni. Dalej: mówią, że nie umiem wypowiadać się publicznie. A wie pan jak u mnie na wiosce mówili? "Krowa, która dużo muczy, mało mleka daje". I dlatego wolę skupić się na robocie, a nie na gadaniu. Niech gadają inni. Mnie to nigdy nie wychodziło. Wychodziła mi za to ciężka praca. To dzięki niej mogłem zostać prezesem PZPN. Nie przyszedłem do federacji po pieniądze, bo te zarabiam gdzie indziej. Przyszedłem zrobić coś dobrego dla polskiej piłki. I jestem bez przerwy jeb... Widocznie przeszkadzam pewnym środowiskom. Ale spokojnie, nie takie rzeczy w życiu wytrzymałem. I to też wytrzymam. Chciałbym tylko, żeby moja praca była uczciwie oceniana. Ale nikt nie zabiera panu tego, co w tej kadencji było dobre. - A ja mam inne wrażenie. Jest tak, jakby w Polsce były dwie federacje. Ta prowadzona przeze mnie, i ta poprzednia. Jak w poprzedniej Michniewicz awansował z młodzieżówką na mistrzostwa Europy, to został bohaterem i trafił do Legii Warszawa. Jak w mojej został selekcjonerem, to zrobiła się wielka awantura. W tamtej Andrzej Woźniak, człowiek skazany za korupcję, był w sztabie reprezentacji, latał z kadrą po całej Europie, a z nim przedstawiciele PZPN; w 2015 roku Wojciech Sularz, były prezes Jagiellonii Białystok, który jest skazany prawomocnym wyrokiem, też za korupcję, nagrał sobie w siedzibie PZPN filmik z Tomaszem Iwanem, dyrektorem kadry. O, proszę zobaczyć. (Kulesza znów wyciąga telefon, włącza YouTube i znajduje filmik pod tytułem "Tomasz Iwan i Wojciech Sularz zapraszają na CMG 2015") - Widzi pan? To też nikomu nie przeszkadzało. A jak z nami przypadkowo poleciał pan Stasiak, to o mało nie spalili mnie na stosie. To są takie same standardy? Nie, nie są. Nie zmienia to faktu, że to, co zrobił pan dobrze, było zauważone i docenione. Nikt nie odbiera panu sprawnego załatwienia sprawy z Paulo Sousą, dobrej decyzji w sprawie zbojkotowania meczu z Rosją czy awansu na mundial. Za dobre należy się pochwała, ale za złe - krytyka. - Mało kto pamięta, jaka to była trudna decyzja. Nikt na świecie się wtedy na to nie zdecydował, to my jako pierwsi powiedzieliśmy, że nie zagramy z Rosją. A później zmontowaliśmy koalicję państw, z którą UEFA i FIFA musiały się liczyć. Albo sprawa z Sousą, która popsuła mi święta. Zamiast siedzieć z rodziną, wisiałem na telefonie. Żaden poprzedni prezes nie musiał się mierzyć z czymś takim. Jak przychodziłem do federacji, to moi poprzednicy mówili, że zostawiają rekordowy budżet. A my po dwóch latach mamy dwa razy większy, wynosi prawie 450 milionów złotych. Niektórzy kpili, że Kulesza nie zna żadnego języka i niczego nie załatwi w UEFA, a my dostaliśmy już finał Ligi Konferencji Europy i Euro U-19 kobiet, a niedługo będziemy starać się o kolejną imprezę, jeszcze większą od tych dwóch. Mówili też, że Kulesza nie zatrudni dobrego szkoleniowca, bo dogadać może się tylko z Polakami. No to sprowadziliśmy Fernando Santosa, mistrza Europy, który ma takie CV, jak żaden inny trener w historii PZPN. Ale czego bym nie zrobił i tak będzie źle, ciągle jestem krytykowany. Może to przypadek, ale nie chce mi się w to wierzyć. Najpierw te podsłuchy, później fale hejtu przy każdej okazji. Wszystko wycelowane we mnie, Cezarego Kuleszę. Uważa pan, że to spisek? - To pan powiedział. A co pan myśli? - Że nie ma w tym przypadku. Zacytuję panu Zbigniewa Bońka, który po przegranych wyborach na prezesa PZPN powiedział Grzegorzowi Lacie: "Chciałeś rower, to pedałuj". Sam pan zabiegał o stanowisko, które w Polsce - jak mówią niektórzy - jest trzecim najważniejszym po prezydencie i premierze. - Nie mam problemu z krytyką, ale chciałbym być oceniany uczciwie. Kiedy byłem prezesem Jagiellonii, przez kilka lat pracowałem za darmo. Sam płaciłem za telefony, paliwo, hotele. Zespół leciał na zgrupowanie do Turcji, a ja z nim - ale za swoje. Po pięciu czy po sześciu latach członkowie Rady Nadzorczej powiedzieli: "Prezes, nie może być tak, że ty nic nie zarabiasz, to dziwnie wygląda w sprawozdaniach". No to mi wpisali dwa tysiące złotych miesięcznie. A niektórzy docinają mi: "Kuleszę interesuje wyłącznie kasa". Co za bzdura! Interesuje mnie dobro polskiej piłki. Wie pan, co mi kiedyś powiedział Michniewicz? "Czarek, jak wygrałeś wybory, to moja rodzina była przekonana, że nie mam szans zostać selekcjonerem". Bo nie mieliśmy dobrych relacji. Ale moje osobiste uczucia odsunąłem na bok, najważniejszy był sukces kadry. Naciskali na mnie, żebym zatrudnił Adama Nawałkę, Janka Urbana albo trenera z zagranicy. Ale ja czułem, że to Michniewicz zagwarantuje nam awans do Kataru i wbrew wszystkim został trenerem reprezentacji. To dowód na to, że wszystko, co robię, robię dla piłki. Ale wy i tak piszecie, że ciągle robię coś źle. A nie pomyślał pan: "Może nie nadaję się na prezesa?". Albo: "Po co mi to?". Nie rozważał pan złożenia dymisji? - Dlaczego miałbym ją rozważać? To absurdalne pytanie. Mamy rekordowy budżet? Mamy. Organizujemy imprezy międzynarodowe? Organizujemy. Zatrudniamy dobrych trenerów? Tak. Podczas tych dwóch lat już trzy reprezentacje młodzieżowe awansowały na mistrzostwa Europy. Pojechaliśmy też na mundial, wyszliśmy tam z grupy. A na końcu media piszą o mnie głupoty, bo to się lepiej sprzedaje. Jak rzekomy monolog, który miałem wygłosić w samolocie lecącym z Kiszyniowa. Ja i przemowa... Wie pan, co robiłem? Siedziałem wściekły i z nikim nie rozmawiałem. Kilka razy przeszedłem się po samolocie i to wszystko. Nieprawdą jest też to, że pan Stasiak miał w Mołdawii czerwoną akredytację pozwalającą na wstęp do wszystkich stref. Ze ścisłego kierownictwa miałem ją tylko ja i Wachowski, pan Stasiak jej od nas nie dostał. A czy wszedł po meczu na murawę? Może tak, przecież ja z nim nawet nie siedziałem w jednej loży, nie pilnowałem go. Tak właśnie jest: ktoś coś napisze, a ja się muszę z tego tłumaczyć. Bo co, o Kuleszy można powiedzieć największą bzdurę i nie ponosi się za to żadnej odpowiedzialności? Nie tylko Stasiak. Kulisy podróży reprezentacji Polski Znam od lat redaktorów, o których pan mówi, to znakomici, doświadczeni dziennikarze. Nie sądzę, aby zmyślili te informacje. - Ale one są nieprawdziwe! To może ktoś z pana otoczenia tak powiedział? - Wątpię. Ale widocznie komuś zależało na tym, żeby we mnie uderzyć tymi bzdurami. Natomiast jeśli ci redaktorzy mieli odwagę przedstawić takie informacje, to teraz niech mają odwagę pokazać dowody. A jeśli nie, to powinni przeprosić kibiców. Bo to, co zrobili, to manipulacja i nastawianie ludzi przeciwko PZPN. Fernando Santos zostaje w reprezentacji Efekt tej całej zawieruchy jest taki, że w związku z ostatnimi wydarzeniami kibice zaczynają odwracać się nie tylko od PZPN, ale także od reprezentacji. Sprzedaż biletów na eliminacyjny mecz z Wyspami Owczymi idzie kiepsko, jak poinformował niedawno Przemysław Langier z portalu Goal.pl, sprzedaliście trochę ponad 10 tysięcy biletów. To już coś więcej niż kryzys wizerunkowy? - Sprzedaliśmy trochę więcej, prawie 15 tysięcy, i to w sezonie wakacyjnym. Z tymi słabszymi rywalami tak czasami bywa, na przykład na Gibraltar w 2015 roku PZPN sprzedał niecałe 30 tysięcy biletów. Ale chcę powiedzieć o czymś innym. Był pan w Kiszyniowie, widział pan jak graliśmy w pierwszej połowie. Prowadziliśmy 2:0, a przy odrobinie szczęścia moglibyśmy i 4:0. Zgadza się, ale mecz trwa 90 minut. I przegraliśmy 2:3. To była kompromitacja. - Ale pan myśli, że piłkarze zrobili to specjalnie? Że nie chcieli wygrać? Kibice piszą o nich różne rzeczy, krytykują każdego z zawodników. A mnie się to nie podoba. Jak można atakować Roberta Lewandowskiego, na którego plecach ta reprezentacja jest dźwigana od 10 lat? Robert był królem strzelców eliminacji mistrzostw Europy i eliminacji mundialu, jako kapitan pojechaliśmy z nim na cztery wielkie imprezy. I teraz nagle ktoś chce mu zabierać opaskę? Każą mu kończyć grę w kadrze? Naśmiewają się z niego? Bo zagrał kilka słabszych meczów? Ludzie, opamiętajcie się! To nie jest robot, maszynka, którą można nakręcić. Nie zgadzam się na takie ataki. Jeśli kibice chcą, to niech napierd... we mnie. Nawet do końca kadencji. Ale niech zostawią w spokoju reprezentację i Roberta, bo to nasze dobra narodowe. Apeluję o to: drodzy kibice, bądźcie z nimi na dobre i na złe. Pamiętajcie, że razem wygrywamy i razem przegrywamy. Trudno będzie o wsparcie, jeśli będziemy grać tak jak w meczach z Czechami czy Mołdawią. - No cóż, margines błędu jest minimalny: raz możemy zremisować, a resztę spotkań trzeba wygrać. Sami skomplikowaliśmy sobie sytuację, to nasza wina. Ale piłkarze to wiedzą i zrobią wszystko, abyśmy pojechali na mistrzostwa do Niemiec. Razem z trenerem Santosem? - Tak, nigdzie nie odchodzi. Tego dnia, gdy pisaliście o ofercie z Arabii Saudyjskiej, wracał z wakacji do Portugalii. Jak tylko wszedł do domu to porozmawiał z naszym sekretarzem. "Ale dlaczego chcecie rozwiązać moją umowę? O co chodzi? Przecież mamy kontrakt!". Był totalnie zaskoczony, myślał, że to my chcemy się pożegnać z nim. Nie wiedział o żadnej ofercie. To była plotka. A przynajmniej selekcjoner tak twierdził. Jasno zadeklarował, że zostaje z nami i dalej walczy o awans na turniej. Po to tu przyszedł i to jego cel. A jeśli jednak przegramy z Albanią, zwolni pan Santosa? - Nie zwolnię. Bo moim zdaniem nie przegramy. Wierzę w ten zespół i selekcjonera jak nikt inny. Rozmawiał Sebastian Staszewski, Interia Sport