Pierwsza wygrana za kadencji nowego trenera, odniesiona w kluczowym momencie, z teoretycznie najtrudniejszym przeciwnikiem i na wyjeździe, wiele usprawiedliwia. Brzęczek może spokojnie powiedzieć, że o to chodziło; że średnio udane jesienne spotkania w Lidze Narodów były tylko eksperymentalną koniecznością przed najważniejszym celem w tym roku, czyli udanym przejściem przez kwalifikacje na Euro. Początek jest wymarzony, a to już połowa sukcesu. Albo zdecydowanie więcej niż połowa. Drużyny jeszcze nie mamy Patrząc tylko na wynik i nawet na to, że po raz pierwszy od mundialu nie straciliśmy gola, trudno jednak całkiem obojętnie przejść obok okoliczności, które do niego doprowadziły. Drużyny jeszcze nie mamy. Takiej drużyny, która byłaby w stanie przejąć inicjatywę na boisku nie tylko zrywami albo choćby wymienić kilka dobrych, precyzyjnych podań nie tylko od święta. Tego ciągle brakuje, tak samo jak płynnej współpracy między formacjami. Tu selekcjonera czeka jeszcze niemało pracy. Sposób, w jaki polska jedenastka została zepchnięta do głębokiej defensywy przez niemal dwa pierwsze kwadranse, i jak nie potrafiła sobie z tym poradzić, musiał być zaskoczeniem nawet dla tych kibiców, którzy nie spodziewali fajerwerków. Mając relatywnie mocniejszy skład i lepszych zawodników, to niemiła niespodzianka, bo co stanie się wówczas, gdy naprzeciwko stanie rywal silniejszy od Austriaków? Polacy grają regularnie w swoich klubach - i to dobrych - więc mamy prawo oczekiwać, że skoro ich rytm meczowy nie jest zaburzony, przełoży się to również na konkrety w kadrze. Tym bardziej, że sytuacja jest zupełnie inna niż jesienią, gdy niejeden kadrowicz dramatycznie szukał minut gry w klubie. Gdzie tkwi największy błąd? Ewidentnie w linii środkowej. Mateusz Klich miewał już dużo lepsze spotkania w kadrze, nie mówiąc o Grzegorzu Krychowiaku. Pomocnika Lokomotiwu Moskwa dopadły stare demony, które wyrzucano mu jeszcze w PSG, że nie potrafi grać do przodu. Dlatego walkę w środku pola wyraźnie z Austrią przegraliśmy, bo było za dużo pasywności i za mało ruchu oraz ataku na piłkę. Nie było też widać agresji, w dobrym znaczeniu tego słowa. A środek pola musi funkcjonować co najmniej na przyzwoitym poziomie, jeśli chcemy myśleć o czymkolwiek więcej niż szczęśliwe zwycięstwa z podobnymi klasą rywalami. Albo z gorszymi. Na razie nie funkcjonuje. Takiego Piątka chcemy! Nie tylko superstrzelca Ten mecz wygrały Brzęczkowi indywidualności, nie drużyna. Warto o tym pamiętać. Takie indywidualności jak absorbujący uwagę nie tylko na środku ataku kapitan Lewandowski, jak szarpiący po skrzydle (skrzydłach) Grosicki, jak pewnie broniący Szczęsny. I przede wszystkim - jak niemożebnie skuteczny Piątek. Cokolwiek napiszemy o napastniku Milanu, i tak będzie mało. Skoro Włosi nazwali go "fenomenem", to trzeba się tylko z tym zgodzić, bo Piątek naprawdę zamienia wszystko w złoto. Tym razem wystarczyło mu niespełna 10 minut, by przyjść z odsieczą (aż chciałoby się dodać, wiedeńską) trochę zagubionej drużynie. Ale oprócz godnej podziwu skuteczności, czołowemu snajperowi Serie A należy oddać jeszcze coś innego. Jego ruch do przodu, widoczny dokładnie na stopklatkach, jego ledwie zauważalne wskazówki do partnerów, gdzie i kiedy liczy na podanie, wreszcie jego dotknięcia piłki pod bramką rywali - każde! - siały niemały popłoch. A przy tym "el Pistolero" nie grał na siebie, szukał kolegów (wycofanie do Klicha, piękne zgranie do Grosickiego), dostrzegał interes całej ekipy. Innymi słowy, jego pomeczowe komentarze, że wszedł na murawę zmotywowany, ale przede wszystkim z myślą, aby pomóc ekipie, całkowicie korelowały z postawą na murawie. Polski napastnik niesamowicie szybko dojrzewa jako piłkarz. Nowa pozycja dla Lewandowskiego? Czy taki sam scenariusz był przewidziany nawet w sytuacji, gdyby Zieliński nie doznał kontuzji i nie musiał zostać zmieniony właśnie przez Piątka? Uwierzmy selekcjonerowi na słowo. Natomiast ważne po tym spotkaniu jest coś innego. Przy okazji zmian dokonanych przez Brzęczka, i nie chodzi tylko o znakomite wejście Piątka, można wyciągnąć dwa wnioski, istotne dla całych kwalifikacji, a może nawet jeszcze dłużej. Po pierwsze, selekcjoner nagle dostał dawno niewidziany w kadrze luksus, bo ma zawodników, którzy są w stanie dać reprezentacji solidną alternatywę, podnosząc się z ławki, gdy coś nie idzie. Łącznie z możliwą zmianą systemu gry. Wpuszczenie Przemysława Frankowskiego na prawe skrzydło zaraz po przerwie spowodowało kilka ruchów za jednym zamachem i dało lepsze skutki - ożywiło boczne sektory (bo Grosicki jeszcze lepiej poczuł się po lewej), pozwoliło naturalnie przejść z ustawienia 4-4-2 na 4-2-3-1 i dało więcej swobody Zielińskiemu, mającemu inklinacje, aby schodzić do środka, a nie trzymać się boku. A gdy po kolejnym kwadransie na murawie pojawił się Piątek, przejście z powrotem na grę dwoma napastnikami znowu odbyło się w sposób dość naturalny, a nawet z jeszcze lepszym skutkiem. Po drugie, wspólne ustawienie Piątka i Lewandowskiego nie spowodowało, że obaj zderzali się głowami, a to dlatego, że kapitan inteligentnie starał się znaleźć nową pozycję. Jak sam przyznał, grał jako "dziesiątka", czyli lekko cofnięty, bardziej rozgrywający, niż egzekutor. Akcja, po której Piątek dostał od niego idealne podanie nie skończyła się wprawdzie golem (a powinna!, to jedyny minus napastnika Milanu), ale może być zapowiedzią ich przyszłej współpracy. A może w ten sposób zobaczyliśmy coś, co ma szansę na dłuższe życie niż pół godziny przeciwko Austrii i mogłoby dać reprezentacji kolejną solidną alternatywę? W końcu Lewandowski podejmował już niejedno wyzwanie i zawsze poszerzał paletę umiejętności. W każdym razie - z kolejnej wiktorii wiedeńskiej warto zapamiętać nie tylko dobry wynik. Remigiusz Półtorak Zobacz sytuację w "polskiej" grupie kwalifikacyjnej do Euro 2020