Nowy program zaraz po końcowym gwizdku spotkań Polaków. Interia Sport - Gramy Dalej! Dariusz Wołowski: Kim właściwie był pan w kadrze Kazimierza Górskiego? Tylko lekarzem? Janusz Garlicki: - Lekarzem, fizjologiem, fizjoterapeutą, dietetykiem, psychologiem. Taka była potrzeba tamtych czasów. W 1970 roku, po dekadzie współpracy z młodzieżówką, zostałem zaproszony do opieki nad pierwszą reprezentacją kraju. Chłopaków Górskiego znałem znakomicie, wielu z nich grało w drużynie młodzieżowej. Mój gabinet był miejscem otwartym. Piłkarze przychodzili z urazami, bólami, ale też po to, żeby się wygadać, zwierzyć ze swoich stresów i problemów, często osobistych. Bywało, że Górski musiał ich wyganiać z gabinetu, bo przegadalibyśmy całą noc. Więź lekarza z pacjentem to jest coś bardzo osobistego. Kulisy bitwy Wembley'73 Może dlatego podczas legendarnego meczu na Wembley w 1973 roku kopnięty w palec przez Allana Clarke’a Jan Tomaszewski nie zaprotestował, gdy wepchnął go pan z powrotem między słupki? - Palec był zwichnięty, musiał boleć. Janek był tak zestresowany, że chciał zejść z boiska. Też byłem cały w nerwach, bo plan meczu nam się walił. Starcie z Clarkiem zdarzyło się w pierwszych minutach gry. Rzuciłem kilka mocnych słów i Janek wrócił do bramki. Po to, by zostać już na zawsze "Człowiekiem, który zatrzymał Anglię". Następnego dnia poszedłem rano po angielskie gazety i pokazałem mu zdjęcie zrobione w chwili, gdy go opatruję. Takie momenty budowały nasze relacje. Doktor coś zrobił i wyszło na jego. To prawda czy mit, że Anglicy przyjęli was wtedy aż tak źle? - Fatalnie. I nie chodzi mi o kibiców wyzywających piłkarzy Górskiego, ani prasę, która ich lekceważyła. Zostaliśmy przyjęci jak ekipa z kraju, w którym na ulicach można spotkać białe niedźwiedzie. Sądzę, że Anglicy zrobili to celowo, żeby nam pokazać nasze miejsce w szyku. Zaznaczyć swoją wyższość. Wyższość ojczyzny futbolu, która siedem lat wcześniej, z tym samym trenerem Alfem Ramseyem, sięgnęła po tytuł mistrza świata. Mieliśmy poczuć się mali, więc zainstalowano nas w jakimś nędznym hotelu. Trafiłem do pokoju z Tomaszewskim, oddzielała nas tylko jakaś kotara. Nikt z Anglików nie przypuszczał, że to obskurne lokum zmieni się w miejsce tak symboliczne dla angielskiej Polonii. Oni byli traktowani na Wyspach jak obywatele niższej kategorii. Niech sobie pan wyobrazi, jak bardzo zależało im na tym, żebyśmy dokopali Anglikom. Zemsta była słodka. - Po meczu poszedłem z Kazikiem Deyną do szatni Anglików, żeby wymienić się koszulkami. Nieśliśmy te nasze ciężkie stroje, zrobione w Wólczance w Łodzi, na których orły płakały rozmyte deszczem lejącym się ciurkiem z nieba tamtego wieczoru. Anglicy siedzieli w ciszy, a z oczu kapały im łzy, Ramsey’owi także. Dla nich strata mundialu była końcem świata. Już wtedy wydawali miliony na przygotowania. Zawróciliśmy z Deyną. A potem sami jedliśmy kolację. Nikt z Anglików się nie pojawił, co nam oczywiście w ogóle nie przeszkadzało. Feta była pod naszym hotelem, gdzie ustawiono w nocy dwa lotnicze reflektory. Polonusi zjechali się z całego Londynu, a nawet z okolicznych miejscowości. To były czasy, gdy mecz był jak bitwa. Odwiedziliście wtedy cmentarz polskich lotników, którzy zginęli w bitwie o Wielką Brytanię. - Anglicy motywowali się powtarzając, jak bardzo jesteśmy słabi. Górski to wykorzystał. Przed wyjściem z szatni na boisko Deyna zabrał głos i choć był zazwyczaj spokojny, powiedział do drużyny kilka mocnych słów. Tłumacząc to na język bardziej elegancki: że trzeba tym Angolom pokazać, jak bardzo się co do nas mylą. Wrzawa na Wembley była ogromna, ryk trybun wzmacniały głośniki ustawione wokół boiska. Trzeba było się z tym wszystkim zmierzyć. Myślę, że odwiedziny na cmentarzu polskich lotników, które wymyślił Tomaszewski, były nie tylko hołdem dla bohaterów wojny, ale i natchnieniem dla nas. Ale przecież kilka miesięcy wcześniej w Chorzowie Anglicy dostali od drużyny Górskiego lanie 2-0. Niemożliwe, żeby o tym tak szybko zapomnieli. - Może było przed rewanżem na Wembley sporo gry psychologicznej z ich strony. Ta gra obróciła się jednak przeciwko nim. Kontuzja Włodzimierza Lubańskiego. Fakty i mity Zawsze chciałem pana zapytać o kontuzję Włodzimierza Lubańskiego w Chorzowie po starciu z Royem McFarlandem. Może pan oddzielić prawdę od mitów? - Nie byłem wtedy w Chorzowie. Zastępował mnie świetny ortopeda doktor Makowski. Przed meczem zakaziłem się żółtaczką podczas operacji w moim szpitalu. Byłem ledwo żywy. Włodek operowany był w Piekarach Śląskich. Pamiętajmy, jakie to były czasy. Dziś łąkotkę operuje się artroskopem, wtedy trzeba było otworzyć całe kolano. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy lekarze popełnili błąd. Może wydarzyło się coś nieoczekiwanego? Rozczaruję pana, ale historia urazu Lubańskiego i jego leczenia pozostanie już chyba na zawsze pełna tajemnic. Najważniejsze, że w końcu wrócił, pojechał z nami na mundial do Argentyny. Szkoda, że Gmoch tak mało z niego korzystał. Pierwszym sukcesem kadry Górskiego było złoto igrzysk w Monachium. Otarł się pan wtedy o poważne niebezpieczeństwo. - Gdzieś koło pierwszej w nocy z 5 na 6 września przechodziliśmy z Jackiem Gmochem pod domem ekipy Izraela. Byli tam trenerzy i zawodnicy polskiego pochodzenia. Zaprosili na koszerną wódeczkę. Wahaliśmy się chwilę. Ale jednak rozsądek zwyciężył. Odmówiliśmy. Był czas na powrót do łóżek. Następnego dnia czekała praca. Koło 4 nad ranem w ataku terrorystycznym na Izraelczyków zginęło 17 osób. Niemcy chcieli, żeby te igrzyska były pokojowe. Nie stawiali zasieków, można było wszędzie wchodzić. Wszyscy liczyliśmy, że będzie to światowe święto sportu. Gdybyśmy się na tę koszerną wódeczkę skusili, kto wie czy rozmawiałbym z panem teraz. Mecz z ZSRR o finał to była batalia dla drużyny Górskiego. - Po golu Olega Błochina przegrywaliśmy od 28. minuty. W 78. min Górski chciał wpuścić do gry Andrzeja Jarosika. A ten odmówił. To było coś, czego nigdy wcześniej, ani później nie przeżyłem. Nigdy nie widziałem Górskiego tak wściekłego. Jarosik obraził się chyba, że nie grał od początku, albo nie wszedł wcześniej. Na szczęście, gdy Górski spojrzał w stronę "Zygi" Szołtysika, ten już był przy linii bocznej gotowy do walki. Moment był krytyczny. Szołtysik wywalczył karnego i zdobył zwycięską bramkę. Jarosik został wykluczony na zawsze z tej drużyny. Wszyscy koledzy się od niego odwrócili. Niech pan pamięta, że w tamtych czasach każdy mecz z ZSRR czy NRD to była sprawa wykraczająca daleko poza sport. A jak to było z rosyjskim trenerem, który prosił was ponoć o to, żebyście zdobyli złoto? - Powiedział, że jeśli nie zdobędziemy tytułu, to jego i jego piłkarzy wsadzą w pociąg jadący na Wschód. Mam nadzieję, że to był żart. Nikt tego nie sprawdzi, bo Deyna wbił dwa gole w finale z Węgrami i Rosjan ocalił. Na igrzyskach w Monachium uczył się pan, jak przygotować drużynę do turnieju? - Tak. Już mówiłem, że sam odpowiadałem za przygotowanie fizyczne. Na Zachodzie wiedzieli, jak to robić, ale tajemnic strzegli jak skarbu. Musiałem się uczyć na swoich błędach. Prasa mnie nie oszczędzała, bo jak kadra Górskiego przegrywała przed mundialem w RFN, to winny był także Garlicki. Z czasem przestałem na to zwracać uwagę. Zahartowałem się na całe życie. Trzeba robić swoje, zamiast czytać, co kto o nas myśli. Na początku ważyliśmy piłkarzy przed i po meczach. Okazywało się, że niektórzy tracili po takim wysiłku 4 kg. Trzeba było wymyślić sposoby regeneracji. Wszystko metodą prób i błędów, na nos. A przed mundialem w RFN zadebiutowałem nawet w roli rzecznika prasowego kadry Górskiego, bo przecież i jego nie było. Rozmowa z Janem Ciszewskim porwała miliony Kiedy Górski zachorował na podagrę, tłumaczył pan narodowi, co się dzieje z selekcjonerem, tak? - Wysłano mnie do telewizji. Rozmowę prowadził Jan Ciszewski. Odbyła się na żywo, tuż po "Dzienniku". Pojechaliśmy do studia, a tam się okazało, że na pierwsze piętro trzeba się drapać po drabinie. Ciszewski miał po wypadku krótszą nogę. Patrzyłem z podziwem, jak się gramoli po szczeblach. Rozmowa wypadła dobrze, było takie zainteresowanie, że dyrektor programu pozwolił nam ją przedłużyć o 2-3 minuty. Naród chciał wiedzieć, co się dzieje z ukochanym trenerem. Mundial w RFN zaczęliście od zwycięstwa z Argentyną i podejrzenia o doping. - Jakiś niemiecki dziennikarz puścił farbę, że Domarski i Szymanowski mieli pozytywny wynik. Wyglądało to na nonsens, bo Domarski w ogóle nie grał. Górski zakazał mówić piłkarzom. Sami straciliśmy po parę kilo z nerwów. Nie można się było dodzwonić do organizatorów mundialu. W Niemczech było święto upamiętniające powstanie w NRD w 1952 roku stłumione przez ZSRR. Wreszcie Górski uznał, że musimy powiedzieć o wszystkim drużynie. Domarski i Szymanowski zdębieli, koledzy byli wściekli na Antka, bo on zawsze lubił jakieś pastylki łykać. Antek się nawet rozpłakał. Wreszcie tuż przed meczem z Haiti zadzwonili z FIFA, żeby nas przeprosić za pomyłkę. Przyleciał helikopterem honorowy prezydent Stanley Rous z upominkami. Aparaty i magnetofony działają do dziś. To była solidna, niemiecka robota, a nie taki chłam jak dziś się sprowadza z Chin. Muszę zapytać o sprawę Roberta Gadochy. Czy to prawda, że zabrał pieniądze, które Argentyna dała dla polskich piłkarzy za zwycięstwo nad Włochami? - Bardzo to trudny i bolesny temat dla mnie. Roberta znałem jeszcze z młodzieżówki, gdy był piłkarzem Garbarni Kraków. Operowałem go. Pochodził z bardzo skromnego domu. Kiedyś, w młodzieżówce, gdy w szatni pojawił się złodziej, Robert go zdemaskował. Byłem z nim bardzo zżyty. Nie pasowało do niego to, o co oskarżają go koledzy z drużyny Górskiego. Za rękę nikt go nie złapał. Ale wie pan, jak to jest: drużyna wie. Nie ma dowodów, ale wie swoje. Ucieczka Roberta do USA i zerwanie kontaktu ze wszystkimi potwierdza te teorie. A może ta ucieczka to reakcja na coś zupełnie innego? Czego bym jednak nie powiedział i tak każdy będzie myślał swoje. Dlaczego Górski tak wcześnie skończył pracę z kadrą? - Polska jest krajem, który nie umie docenić swoich bohaterów. Łatwo strącamy ich z piedestału. Tak strącono Górskiego po srebrnym medalu igrzysk w Montrealu. Porażka z NRD była poniżej naszej godności... Jaki ten Górski był? - Jak ojciec. Także dla mnie, bo był o 15 lat starszy. Lubił ludzi, ufał im, brał za nich odpowiedzialność. Prostoduszny, porządny człowiek. Klasyczny Lwowiak. Ni ma jak Lwów Pan też urodził się we Lwowie. - Tak. 11 listopada 1936 roku, dokładnie na rok przed ustanowieniem tej daty Narodowym Świętem Niepodległości. Współpracował pan z innym legendarnym Lwowiakiem Ryszardem Koncewiczem. Czy to prawda, że przed każdym dniem na zgrupowaniu kadry młodzieżowej organizował apel, na którym wciągano na maszt polską flagę i grano hymn? - Rozumiem, że dziś coś podobnego może wydawać się młodzieży kosmosem. Ale pamiętajmy, jakie to były czasy. Koncewicz był podporucznikiem Wojska Polskiego, obrońcą Warszawy w 1939 roku, a potem więźniem oflagu Woldenberg, gdzie działał w konspiracji. Z innymi Lwowiakami założył klub w obozie. Nawet po wojnie gra w reprezentacji Polski była dla niego służbą ojczyźnie. Wątki polityczne towarzyszyły wam także w 1982 roku na mundialu w Hiszpanii. Nadeszły czasy "Solidarności", a potem stan wojenny. Ale jeszcze wcześniej był mecz w Lipsku z NRD w kwalifikacjach. Antoni Piechniczek zabrał tam kucharza i wszystkie produkty, nawet wodę. Podejrzewaliście gospodarzy... - E, tam podejrzewaliśmy. Mieliśmy pewność. Przecież już graliśmy w NRD wcześniej i zawsze mi podtruwali piłkarzy jakimiś środkami nasennymi. Jadąc do Lipska powiedziałem drużynie, że jeśli ktoś coś zje miejscowego, to nogi z tyłka powyrywam. Niemcy byli skonsternowani, ale tym razem obyło się bez biegania na miękkich nogach. Zwycięstwo 3-2 to był bilet do Hiszpanii. I kolejnego medalu mistrzostw świata. Ilu agentów liczyła wtedy ekipa na mundial? - Żartowaliśmy, że na każdego piłkarza, trenera i działacza PZPN przypadał jeden. Byli całkiem sympatyczni, nie przeszkadzali, czasem sami na władzę narzekali. Tyle że organizacja na tamtych mistrzostwach wołała o pomstę do nieba. Rezerwowano hotele bez klimatyzacji, co przy hiszpańskich upałach było nie do zniesienia. Ja miałem o tyle lżej, że zabraliśmy kucharza z hotelu Victoria. On był dietetykiem kadry. Piłkarze byli już uświadomieni, że zjedzenie ryby z warzywami to lepiej niż schabowego z kapustą i ziemniakami. Razem się tego uczyliśmy przez lata. Po mundialu w Hiszpanii zrozumiałem, że praca w PZPN już nie jest dla mnie. Ostatni mundial doktora już nie naszych orłów Dziś sztab Paulo Sousy liczy 30 osób. - Czasy się zmieniły. Piłka poszła do przodu. Po mundialu w RFN tylko pięciu piłkarzy Górskiego kupiło sobie samochody, i to musieli pożyczać pieniądze. Kasa za tamte mistrzostwa się rozpłynęła. Nie trafiła do zawodników ani do PZPN. Może dlatego tak czujni byli piłkarze podczas mistrzostw w Argentynie, żeby znów ktoś ich nie wykiwał poza boiskiem. A co do Paulo Sousy, robi na mnie bardzo dobre wrażenie. Ma coś z Górskiego, taką wiarę w ludzi. Roberta Lewandowskiego też nie znam osobiście, ale na pierwszy rzut oka widać, jak profesjonalnie traktuje swój zawód. Pan wywalczył jeszcze jeden awans na mundial. W 1990 roku na turniej w Italii, gdzie polskich piłkarzy już nie było. - Pracowałem wtedy w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Opiekowałem się kadrą w wygranych kwalifikacjach pod wodzą Brazylijczyka Mario Zagallo. W archiwach FIFA moje nazwisko pojawia się przy czterech mundialach. To chyba jakiś powód do satysfakcji? Po powrocie do Polski z ZEA, odszedłem od piłki na wiele lat. Gdy powstała Fundacja Górskiego odzyskałem kontakt ze środowiskiem. Czasem wspominam jeszcze czasy, gdy wychodziliśmy z siedziby PZPN po zebraniach zarządu do "Aktorów" na śledzia i wódeczkę. Tam obrady były już bardziej prywatne. Co ten Lwów miał w sobie, że dał tyle polskiej kulturze i sportowi? - Gdyby policzyć piosenki o Lwowie to tylko Warszawa może z nim konkurować. Ja zapamiętałem moje rodzinne miasto jako tygiel kulturowy, w którym ludzie potrafili współżyć i współpracować. Rozumieli, że wspólnota jest lepsza od podziałów, bez względu na pochodzenie. Ja miałem w rodzinie korzenie wielu narodowości. Byłem z tego dumny, to było ciekawe. Czasy nie były łatwe, ale potrafiliśmy się cieszyć życiem. Górski 60 lat przemieszkał w Warszawie, ale pozostał Lwowiakiem przez akcent, poczucie humoru, stosunek do ludzi. "Zwycięży orzeł biały, zwycięży polska brać, zwycięży nasza kadra, bo już umie grać" - to przyśpiewka kadry Górskiego. - Umieli grać i to jak. Dla mnie, młodego lekarza, który trafił do piłki niedługo po studiach, to była życiowa przygoda. Bywało ciężko, bo przecież pracowałem normalnie, a na zgrupowania kadry brałem urlop bezpłatny. Niczego jednak nie żałuję. Objechałem świat, poznałem wiele krajów, królów, prezydentów, premierów. Przede wszystkim jednak związałem swój los z ludźmi, którzy byli tego warci. Gdziekolwiek się piłkarze Górskiego czy Piechniczka pojawili, zawsze przyjmowani byli przez Polonię jako symbol Polski, ale nie tej jaka była - PRL, ale tej jaka być powinna. Rozmawiał Dariusz Wołowski Na 11 listopada 2021 roku, dzień 85. urodzin Janusza Garlickiego zaplanowana jest premiera filmu o nim "Doktór Polskich Orłów". ZOBACZ TAKŻE: Lwowiacy klęli po cichu. Syn Kazimierza Górskiego wspomina ojcaTomaszewski: Górski jest dla mnie Papieżem polskiej piłki