Co prawda, jak mawiał premier Leszek Miller, prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, a jak kończy, ale mecz z Czechami był dla Fernando Santosa niezwykłej wagi. Wszakże pierwsze wrażenie robi się tylko raz i właśnie przeciwko naszym południowym sąsiadom Portugalczyk dostał okazję debiutu w garniturze selekcjonera reprezentacji Polski. Niestety, nie było to najlepsze wrażenie. W starciu inaugurującym rywalizację w grupie E polscy kadrowicze nie tylko przegrali 1:3, ale także zaprezentowali festiwal piłkarskiej bezradności i niedokładności. Z pewnością nie takiego debiutu życzył sobie mistrz Europy z 2016 roku. Na szczęście dla niego - mężczyzn poznaje się po tym, jak kończą. Trema debiutanta Mimo olbrzymiego doświadczenia nawet Santos nie ustrzegł się przedmeczowej tremy. Zresztą już kilka dni wcześniej selekcjoner uprzedził swoich nowych współpracowników, że im bliżej będzie pierwszego gwizdka, tym bardziej może być szorstki i uszczypliwy. "Ten typ już tak ma" - usłyszeliśmy. "Nadchodząca rywalizacja wprowadza go w tryb wojownika", dla którego - co sam szkoleniowiec podkreślał już wielokrotnie - liczy się tylko jedno słowo: zwycięstwo. Stresu Santos nie krył na konferencji prasowej (która odbyła się w czwartek), gdy tłumaczył, że "wszyscy trenerzy muszą stresować się przed meczem, bo jeśli się nie stresują, to znaczy, że nie wykonują dobrze swojej pracy". Nowy kraj, nowa drużyna i nowi kibice - to wszystko sprawiało, że 68-latek chciał przekazać Polakom powitalny prezent w postaci trzech punków. Nie pomagały jednak mu okoliczności niezależne od niego. Zanim wysłał premierowe powołania, musiał zrezygnować z kontuzjowanych Kamila Glika i Arkadiusza Milika. Później niedyspozycję zgłosił Kamil Piątkowski, a następnie Kacper Kozłowski i Bartosz Bereszyński. Jakby tego było mało, w przededniu zgrupowania wybuchła medialna bomba jaką okazał się wywiad udzielony przez Łukasza Skorupskiego. Portugalczyk natychmiast zakazał kadrowiczom rozmów z mediami, ale napięcie urosło na tyle, że w czwartek Robert Lewandowski zjawił się na konferencji i pierwszy raz przeprosił kibiców za "aferę premiową". Alfred Hitchcock byłby dumny Przed godziną zero Santos nie wykonywał nerwowych ruchów. Ostatnia czwartkowa odprawa z jego sztabem zakończyła się około godziny 23, a nie jak w czasach Adama Nawałki - nad ranem. Również w trakcie dnia meczowego selekcjoner zostawił dużo przestrzeni zawodnikom. Kontrowersji zabrakło także przy przedmeczowych wywiadach, na których selekcjoner się nie pojawił. Zamiast niego z dziennikarzami Telewizji Polskiej i Polsatu rozmawiał jego nowy współpracownik, Grzegorz Mielcarski. To jednak nic szczególnego, bo 68-latek już jako trener Portugalii nie miał zwyczaju stawiać się na wywiadach tuż przed rozpoczęciem spotkania. Zresztą najpiękniejsze nawet słowa nie byłyby w stanie powstrzymać Czechów, którzy zamiast debiutu marzeń, zgotowali Santosowi koszmar. Zanim obecni na Fortuna Arenie kibice zdążyli usiąść na swoje miejsca, gospodarze prowadzili już 2:0 po golach Ladislava Krejčíego i Tomáša Čvančary. Zaczęło się więc od prawdziwego trzęsienia ziemi, z którego dumny byłby nawet Alfred Hitchcock. Trener kadry był w takim samym szoku jak piłkarze, a jedynym gestem, na jaki było go stać, było szerokie rozłożenie rąk. "Co tu się wydarzyło?" - zapewne pomyślał Portugalczyk. I właśnie ten gest - jak się później okazało - był motywem przewodnim meczu. Ręce szeroko rozłożone Następne minuty były dla Santosa drogą przez mękę. I to dosłownie, bo upłynęły na nerwowym spacerze selekcjonera po strefie technicznej; trener nawet na chwilę nie usiadł na ławce rezerwowych, przemierzając kolejne metry od jednej linii do drugiej. Co jakiś czas szkoleniowiec próbował podpowiadać piłkarzom, którzy jednak niezbyt skutecznie realizowali jego plan. To natomiast poskutkowało kilkoma atakami wściekłości, które niestety nie zastąpiły straconych bramek. W końcu, około 22 minuty, zrezygnowany Portugalczyk machnął ręką. Druga część pierwszej połowy nie sprawiła, że na twarzy Santosa pojawił się uśmiech. Jego mina nie pozostawiała złudzeń, że gra Polaków nie napawała go dumą, a wściekłością. Zresztą rozwarte w bezradności szeroko ręce na dobre wpisały się w krajobraz spotkania: a to po kolejnym nieudanym wyprowadzeniu piłki przez Jana Bednarka, a to po nieefektywnych dryblingach Sebastian Szymańskiego, a to po dziecięcej nieporadności w obronie, która pod koniec połowy o mało nie skończyła się stratą trzeciej bramki. Gdy więc sędzia Anastasios Sidiropoulos zaprosił piłkarzy do szatni, jako pierwszy udał się tam właśnie Santos. Debiut jak z koszmaru Nie wiemy co wydarzyło się w szatni w przerwie, ale wiemy, że Santos zareagował: z boiska zeszli Krystian Bielik i Michał Karbownik, a zastąpili ich ofensywnie usposobieni Michał Skóraś i Karol Świderski. Polacy zmodyfikowali także swoje ustawienie, szukając szans na zdobycie bramki kontaktowej. Niestety, od mieszania łyżką herbata słodsza nie będzie... Nie zatrzymywali się natomiast Czesi, którzy rozochoceni pierwszą połową wciąż szukali swoich szans. I chociaż Wojciech Szczęsny kilkukrotnie skutecznie interweniował, to w 64. minucie był bezradny. Po ładnej akcji do siatki trafił Jan Kuchta i zamknął mecz. Od tego momentu naszego selekcjonera opuściły siły; stojąc niczym słup soli nieobecnymi oczami obserwował upływające mozolnie minuty. Nie zareagował nawet po bramce Damiana Szymańskiego z 87. minuty - nie ma się zresztą co temu dziwić, bo honorowy gol niczego nie zmieniał. Do tej pory debiuty Santosa wypadały różnie. Zwycięstwo 1:0 w meczu Grecji z Serbią i porażka 1:2 w spotkaniu Portugalii z Francją - to pierwsze występy na stanowiskach selekcjonera. W klubach też bywało jako-tako: w PAOK Saloniki, Sportingu, Panathinaikosie i AEK Ateny były zwycięstwa, w Benfice i ponownie w AEK - remisy, a w FC Porto - porażka. Meczem z Czechami trener nie poprawił tej statystyki, a wręcz przeciwnie - ten debiut przejdzie do niechlujnej historii, o której szkoleniowiec jak najszybciej powinien zapomnieć. Z Pragi Sebastian Staszewski, Interia Sport