Prezes PZPN Zbigniew Boniek wspomina mundiale, w których uczestniczył. "W 1978 roku mieliśmy za dużo ludzi do grania. Mistrzostwa 1982 to była dla nas niepewność, a w 1986 w Meksyku chcieliśmy się głównie nie skompromitować" - ocenił. Maciej Białek, Polska Agencja Prasowa: Jeden z meczów na mundialu w Rosji - z Japonią na koniec fazy grupowej - Polska zagra w Wołgogradzie. We wrześniu 1977 roku reprezentacja, z panem i Adamem Nawałką w składzie, przegrała tam towarzyskie spotkanie z ZSRR 1-4. Pamięta pan to miasto? Zbigniew Boniek: Szczerze mówiąc, nic nie pamiętam. Nawet tego, że grałem w takim meczu. Rok później był mundial w Argentynie. Jakie ma pan wspomnienia? Inauguracyjny mecz z Niemcami (0-0), gdy wszedł pan za Włodzimierza Lubańskiego w 79. minucie? Trzeci mecz grupowy, z Meksykiem (3-1), gdy strzelił pan dwa gole? A może arcyważne spotkanie w drugiej fazie turnieju z Argentyną (0-2), w nocy polskiego czasu? - Moje pierwsze skojarzenie to optymizm i siła naszej drużyny, choć mówię o nastrojach jeszcze przed mundialem. A już na mistrzostwach, pamiętam, najpierw przyjechaliśmy wieczorem do hotelu w Rosario, a następnego dnia do takiego centrum, gdzie był golf klub, boiska, spotykaliśmy się z dziennikarzami. Spędzaliśmy tam całe dni. Piłkarsko też dobrze pamiętam ten mundial. Kiedy jechałem na mistrzostwa, byłem wybrany piłkarzem wiosny w Polsce, najlepszym zawodnikiem naszej ligi. Ale nie miałem pewnego miejsca w kadrze. Tam się to wszystko szatkowało. Kłopoty bogactwa czasami mogą być przeszkodą... - To był chyba nasz największy problem w MŚ 1978, że za dużo było ludzi do grania, a selekcjoner każdemu chciał dać szansę. A tak to nie funkcjonuje. Jednego dnia ławka rezerwowych, a następnego pierwszy skład. Raz ten, raz tamten. A to Boniek, a to Iwan, a to Szarmach, itd. To tej drużynie nie pomogło. Byliśmy szalenie silni, jednak z perspektywy czasu myślę, że 5-8. miejsce to wszystko, na co było nas stać. Wiadomo, jaka była presja, żeby triumfowała Argentyna... Cztery lata później mundial w Hiszpanii i trzecie miejsce, a po drodze pana trzy gole z Belgią (3-0). - Mistrzostwa 1982 to był taki trochę strach, jechaliśmy w nieznane, bo długo nie graliśmy meczów towarzyskich, jedynie sparingi z klubami. Ale jak zaczynaliśmy turniej, byliśmy przekonani, że jesteśmy mocni. I po dwóch pierwszych meczach zaczęły się cztery dni niepewności. Pojawiło się ryzyko wczesnego odpadnięcia. Remis 0-0 z Włochami nie był złym wynikiem, ale identyczny rezultat z Kamerunem przyjęto w kraju z rozczarowaniem. Dopiero zwycięstwo nad Peru 5-1 rozwiało wątpliwości... - Kamerun był dobrym zespołem. Zresztą ja nie wiem, może na mundialu w Rosji zremisujemy 0-0 z Senegalem, tak samo z Kolumbią i wygramy wysoko z Japonią? Życzyłbym naszej reprezentacji, żeby zanotowała takie wyniki. Bo miałaby pięć punktów, a z takim dorobkiem na pewno wchodzi się do 1/8 finału. Wtedy po dwóch remisach czekało Peru, czyli - w tamtym okresie - naprawdę silny zespół. - Oczywiście. Peru wówczas to m.in. Cubillas, Uribe, Velasguez, bramkarz Quiroga. Po pierwszej połowie było 0-0, ale później nasza niepewność przeszła w euforię. Zwycięstwa dają takie uczucie. Nastąpiła eksplozja przekonania, że jesteśmy mocni. W 1982 roku po raz ostatni rozgrywano drugą fazę grupową. W niej odbył się m.in. wspomniany mecz z Belgią. Najlepszy w pana karierze? - Czy ja wiem? To chyba trochę przejaskrawienie. W dorosłej karierze byłem wysuniętym pomocnikiem, mogłem występować jako napastnik, defensywny pomocnik, a nawet środkowy obrońca. W Juventusie, gdy nie miał kto grać, bodaj w dwóch meczach występowałem na środku defensywy. W Romie grałem pół sezonu i nie przegraliśmy meczu. Mogłem być ustawiany naprawdę wszędzie, na prawej stronie, na lewej. W związku z tym rzadko strzelałem trzy gole. Nie byłem typowym napastnikiem, klasyczną "dziewiątką". Dlatego mecz z Belgią to taki mój bilet wizytowy, ale uważam, że było dużo spotkań, w których grałem podobnie. Przed mundialem w Hiszpanii ostatni mecz towarzyski rozegraliście ponad pół roku wcześniej, na pożegnanie z kadrą Jana Tomaszewskiego, gdy ulegliście w Łodzi Hiszpanii 2-3. Później byliście siedem miesięcy bez oficjalnego spotkania... Inna sprawa, że mogliście trochę to zrekompensować bardzo długimi zgrupowaniami... - Rzeczywiście, obecnie sytuacja jest zupełnie inna, sposób obcowania, bycia ze sobą na zgrupowaniach. Wtedy nie mieliśmy internetu, smartfonów. Graliśmy w karty, byliśmy razem od rana do wieczora. Sympatyczne wieczory, grupa się cementowała. To nie tak jak dzisiaj, że zawodnicy są na zgrupowaniu i czasami słowa ze sobą nie zamienią. W 1986 roku graliście na mundialu w Meksyku, czyli m.in. pamiętne piekło w Monterrey. Krzysztof Pawlak wspominał kiedyś w rozmowie z PAP, że w meczu z Portugalią (1-0) schudł pięć kilogramów... - Było ciężko. W Meksyku od początku, gdy przylecieliśmy, nie myśleliśmy, żeby coś wygrać, tylko żeby się nie skompromitować i jak najpóźniej odpaść. To szalona różnica. Co innego jechać na turniej i myśleć, żeby zwyciężyć, a czym innym jest cel - nie przegrać. Męczyliśmy się strasznie od pierwszego do ostatniego meczu. Ale oprócz tego graliśmy całkiem dobrze. Nawet w przegranym 0-4 meczu 1/8 finału z Brazylią przez 30 minut prezentowaliśmy się świetnie. Jedną z bramek rywale zdobyli z rzutu karnego, którego nie powinno być, bo faul miał miejsce przed polem karnym. Temperatura też się panu dała we znaki? - Okropność. Byliśmy zakwaterowani w Monterrey w jakiejś bursie, czymś w rodzaju akademika. Mieliśmy na każdy posiłek 350 metrów i 104 schody do pokonania. Za każdym razem. To już przed treningiem byliście zmęczeni... - Nie byliśmy przygotowani logistycznie, ale chyba również mentalnie. Do futbolu zaczynała wchodzić nowa generacja piłkarzy, która "atakowała", ale jeszcze nie grała. To nowe pokolenie - zdolne, dobre - było, według mnie, symbolem innej Polski. Wkraczał kapitalizm, zaczynały się postawy nieco roszczeniowe. Dużo oczekiwań, a mniej dawania od siebie. Ci piłkarze mogli mieć roszczenia, bo byli znakomici, ale w sumie jeszcze nic nie zdobyli. I chyba niewielu z nich osiągnęło to, do czego byli predysponowani. Rozmawiał: Maciej Białek