W biurze PZPN-u można ostatnio spotkać prezesa Bońka paradującego w koszuli z krawatem, a także ... nałożonym na nią trykotem reprezentacji Polski z numerem "20". To znak, że wielkimi krokami zbliżają się decydujące dla Orłów starcia w walce o MŚ 2014 roku. INTERIA.PL: Podobno wciąż wierzy pan w awans reprezentacji Polski na mundial w Brazylii? Zbigniew Boniek, prezes PZPN: - A dlaczego mam nie wierzyć, skoro wszystko jest w naszych rękach i nogach. Zostały nam dwa mecze, jeśli je wygramy, to pewnie awansujemy, przynajmniej do baraży. Dziwi mnie jednak to, że jesteśmy ludźmi małej wiary. Zamiast ogłosić totalną mobilizację przed starciem z Ukrainą, większość ekspertów zajmuje się spekulacjami na temat: "Kto zastąpi Fornalika". Może dlatego, że - patrząc realnie - nasze szanse są niewielkie? - Nikt nie mówi, że będzie lekko. Wyprawa do Charkowa przypomina mi tę naszą z 1981 roku do Lipska na mecz z NRD, które wówczas było trudnym dla nas rywalem. Wie pan, jaka jest różnica? Teraz nie mamy Bońka, Smolarka i Laty w ofensywie, ani Żmudy z Janasem na obronie... - Nie o to chodzi. Proszę pana, wtedy nikt nie zajmował się tym, że należy wywalić Piechniczka. Zamiast tego w szatni była ogromna mobilizacja. Spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy, powiedzieliśmy: "Panowie, gramy mądrze, od tyłu i szybko kontratakujemy". Efekt był taki, że po pięciu minutach prowadziliśmy 2-0, batalię o mundial wygraliśmy 3-2, choć to rywala wspierało 85 tysięcy ludzi. - Ten mecz zbudował ducha naszej kadry, podobnie jak remis 1-1 na Wembley był punktem zwrotnym reprezentacji Kazimierza Górskiego, a pokonanie Portugalii stworzyło kadrę Beenhakkera w eliminacjach Euro 2008. Na Ukrainę mamy pojechać i zagrać mecz życia, a wówczas powinniśmy wygrać. Wierzę, że Charków zbuduje naszą kadrę tak, jak Lipsk zbudował reprezentację za moich czasów. Naprawdę nie brakuje nam niczego, aby tak się stało. Chyba zbyt różowo widzi pan naszą kadrę. Przecież zmagamy się z kłopotami w obronie, co mecz eksperyment, a dziury jak były, tak są. - Nie przeczę, że doczekaliśmy takich czasów, że w niemal 40-milionowym kraju nie możemy znaleźć dwóch dobrych stoperów, więc tym bardziej wobec tego faktu należy pamiętać o starej piłkarskiej prawdzie: szczelna obrona, to nie tylko pewna gra czwórki odpowiedzialnych za nią piłkarzy, ale całego zespołu. - Brakuje konsekwencji w podejściu do naszej kadry. Ci sami ludzie, którzy teraz uważają, że do pokonania Ukrainy potrzeba cudu, pół roku wcześniej naszą porażkę 1-3 na Stadionie Narodowym odebrali jako wielkie rozczarowanie, przykrą niespodziankę. Co się zmieniło od tego czasu, że nagle przestaliśmy być faworytem? Coś tu nie gra! - Oprócz mnie, piłkarzy i trenera Fornalika, który mówi: "Jedziemy do Charkowa po zwycięstwo", wszyscy inni kombinują, kim zastąpić selekcjonera. To typowo polskie. My ostatnio nie lubimy walczyć do końca z wiarą w siebie, tylko wolimy spekulować, co będzie dalej, kto kogo zastąpi. Jeśli w kogoś wierzymy, to w maga z Zachodu, ale na pewno nie w siebie. Ale sytuację w grupie sami sobie skomplikowaliśmy takimi meczami, jak te zremisowane z Mołdawią i Czarnogórą... - Zgadza się, lepiej byłoby, gdybyśmy mieli o dwa punkty więcej. Nie zapominajmy jednak, jakie były początki tych eliminacji. Waldemar Fornalik przejął kadrę po nieudanych mistrzostwach Europy i zaczął ją budować niemal od nowa. Jego zespół miewa lepsze i gorsze momenty, ale ogólnie zmierza w dobrym kierunku. Byliśmy losowani dopiero z czwartego koszyka, więc trudno było liczyć na to, że przed ostatnimi meczami będziemy mieli bezpieczną przewagę nad Anglią i Ukrainą. Nie jest lekko, ale też nie jesteśmy w sytuacji bez wyjścia. Nie za dużo u pana optymizmu przed wyprawą do Charkowa? - Do pokonania Ukrainy nie potrzebujemy cudu, tylko rozegrania jednego dobrego meczu, z mądrym, sprytnym podejściem do gry. Dzisiaj Ukraina nie ma już piłkarzy pokroju Szewczenki, Rebrowa, Worobieja czy będącego w życiowej formie Tymoszczuka. A grającego nawet w takim składzie rywala potrafiliśmy pokonać w Kijowie 3-1, w wygranych przez kadrę Jerzego Engela eliminacjach do MŚ w 2002 roku. W marcu okazało się jednak, że Jarmolenko był dla nas nie do zatrzymania. - Zarówno on, jak i Konoplianka to piłkarze europejskiego formatu, reszta im nie dorównuje. Tymoszczuk jest już bliżej drugiego brzegu rzeki, który oznacza koniec kariery. Pod względem potencjału naprawdę rywalom nie ustępujemy. Panie prezesie, jest tylko jeden problem. Pokonanie Ukrainy nam nie wystarczy. Musimy jeszcze ograć Anglię i to na Wembley, a to się nam nigdy nie udało! - Spokojnie, na razie skoncentrujmy się na Ukrainie. Jeśli przywieziemy z Charkowa trzy punkty, to pomyślimy o tym, co dalej. Może się zdarzyć, że Anglicy będą mieli zapewnione zwycięstwo w grupie H i do spotkania z nami podejdą na większym luzie. A wtedy.... Teraz nie ma sensu o tym rozmawiać. - Do naszej mentalności znowu nie dociera fakt, że w piłce reprezentacyjnej na świecie zaszły spore zmiany, a poziom się wyrównał. Mamy zaszufladkowanych przeciwników i w naszym mniemaniu zespoły, takie jak Anglia, Włochy, Niemcy - choćby były w najgorszym momencie w swojej historii, w fatalnej formie - są nie do pokonania. Jeśli z nimi przegrywamy, to u nas się pisze: "Nic się nie stało, bo oni są mocniejsi". - Tymczasem dzisiaj ciężko jest wygrać z każdym, ale trzeba wierzyć w pokonanie każdego i z każdym walczyć do końca. Najwięcej zależy od tego, jaką grupę stworzą piłkarze, a mamy przecież najbardziej utalentowane pokolenie od lat. Ja w nich wierzę! Rozmawiał: Michał Białoński