Remigiusz Półtorak, Interia: Niełatwo pana złapać. Jak zwykle, ciągle w biegu. Andrzej Strejlau: - To prawda, cały czas jestem czymś zajęty. Choć ostatnio miałem też parę cięższych dni. Złapał mnie jakiś wirus, w zasadzie nie wychodziłem nawet z domu. "W zasadzie", bo przecież mecze pan komentował. - A, mecze - tak. Czyli jednak przed futbolem nic pana nie zatrzyma. Zresztą widać, że generalnie zdrowie dopisuje. Dba pan o siebie. - Wie pan, już piętnaście lat mija, jak nie palę. Praktycznie nigdy nie piłem alkoholu, czasami jakieś piwo z sokiem albo miodówkę, jak żona zrobi na święta. Ale wypiję dwa kieliszki i już mi się chce spać. Organizm chyba tego nie toleruje. Mimo to, pewnie nie tylko ja zastanawiam się, jak pan w ogóle wytrzymuje takie tempo. Jak nie jedna telewizja, to druga. Do tego całkiem niedawno wydana książka z Jerzym Chromikiem ("On, Strejlau"). - Szczerze? Z tym problemu nie mam żadnego. Koledzy dziennikarze czasami tylko trochę narzekają, bo mówię jasno, że są złe miejsca do transmisji. Na Cracovii było źle, na Lechii fatalnie, o czym mówiłem publicznie. Uważam, że nie wolno w takich sytuacjach chować głowy w piasek. Każdy powinien mieć stworzone dobre warunki do pracy. Takie przekonanie, że nie można się zatrzymywać, żeby nie wypaść z rytmu też pana pcha do przodu? - Niekoniecznie. Nie mam takiej potrzeby, nie jestem związany z żadną stacją na stałe. Ale dzisiaj chyba każda telewizja chce mieć pana u siebie. Marek Szkolnikowski, szef sportu w TVP powiedział ostatnio, że takiego poziomu jak u pana oczekuje od swoich komentatorów i ekspertów. Myślał pan o tym, aby związać się z jedną stacją? - Mam propozycję przejścia do telewizji publicznej. Zobaczę, jak to się skończy. Na razie jesteśmy na etapie - nazwijmy to - rozmów. To tak jak w zawodzie trenera, dopóki jest pan zapraszany, to znaczy, że ci, którzy to oceniają - czy z własnej woli czy na życzenie kibiców - uznają, że komentarz jest przyswajalny i odpowiada rzeczywistości. Tak bym to ujął. A ja staram się oddać słowami to, co widzę i uważam, że mam do tego dostatecznie dużo doświadczenia. Zawsze mówiłem do kolegów, że spotykają mnie ludzie w tramwaju czy w metrze i proszą, żeby przekazywać komentującym: "Przestańcie podawać statystykę, bo akcja idzie". To interesuje kibiców. Co nie zmienia faktu, że oprócz tego, co tu i teraz, pamięć ma pan wyjątkową. Do tego logika zawsze była pana mocną stroną. Do dzisiaj jest. - Pozwolę sobie tu ma małą dygresję, tym bardziej, że byłem i jestem bezpartyjny. Włączam często telewizję i słyszę wypowiedzi, przedstawicieli różnych partii, i myślę sobie: jest tak mało wypowiedzi bezcennych, a tak dużo bezczelnych. Przeraża mnie to, bo często nie widzę w tym żadnej logiki. Żadnej. I myślę sobie - to nie są politycy, ale politykierzy. Koniec dygresji. To wróćmy do tego, co jednak jest panu bliższe. Pewnie zna pan historię Marcelo Bielsy, który tłumaczył piłkarzom, gdy grali o tytuł z Newell’s Old Boys, że skoro on przekonywał żonę, będącą pod koniec ciąży, iż w razie absolutnej konieczności ma dzwonić w pierwszej kolejności do brata albo siostry, a nie do niego, to znaczy, że naprawdę można wiele poświęcić dla futbolu. Niemal wszystko. Przypadek jest skrajny, ale co pan o nim myśli? - Można powiedzieć, że takie są efekty uboczne profesjonalnego uprawiania tego zawodu. Nawiązuję poniekąd do dawnego wyjazdu z drużyną na mecz do Bułgarii. Pańska żona też wtedy miała rodzić. - Dobrze to pamiętam, rzeczywiście była taka sytuacja. Rodził się starszy syn. Bułgaria - Polska w rozgrywkach juniorów w Sofii. Czyli mamy kolejne potwierdzenie, że wiele sytuacji z dawnych lat ma pan dobrze zakodowanych. - Przyjmijmy, że tak, choć człowiek jest jednak coraz starszy. Pewne rzeczy też ulatują i trzeba je sprawdzać, szczególnie przy tak rozwiniętych mediach społecznościowych jak dzisiaj. Zresztą, moja książka, która się ostatnio ukazała jest odpowiedzią na wiele kłamliwych rzeczy podanych gdzie indziej. Uważam, że to się należało szeroko rozumianej społeczności piłkarskiej. Można porównać różne wersje i wyrobić sobie zdanie. A nosi pan przy sobie jeszcze zapałki? - Nie, już nie noszę, ale wiem, do czego pan zmierza. Wykorzystywał je pan, żeby obrazowo pokazywać różne sytuacje na boisku. Jak w swoim żywiole. - Bawiliśmy się w ten sposób, zresztą także przy pomocy szklanek. Dużo jest takich anegdot. To cofnijmy się kilkadziesiąt lat wstecz, do początków. Mama była biegaczką Skry, ojciec bokserem i trenerem, papa Stamm to chrzestny siostry. Jak się czyta o tych wszystkich koligacjach, to w zasadzie nie miał pan innego wyjścia. Związek ze sportem był koniecznością. - Tak naprawdę wychowałem się wśród bokserów. A razem ze mną m.in. Henryk Tyczyński, który występował na mistrzostwach Europy w Mediolanie w 1951 roku, był też srebrnym medalistą mistrzostw Polski (1954), a wcześniej został wzięty przez mojego ojca z domu dziecka. Papa Stamm, pamiętam, mieszkał na ul. Przybyszewskiego na Bielanach, zresztą budynek dalej stoi. Gdyby nie wrodzona wada kręgosłupa - choroba Scheuermanna - zrobiłby pan większą karierę jako zawodnik - piłkarz, szczypiornista albo koszykarz? - To wada jeszcze z okresu poporodowego. Gdyby ją wykryto wcześniej, pewnie nie zostałbym przyjęty na studia, na AWF. A potem, ryzyko takiego uprawiania sportu było już zbyt duże. Profesor, który mnie badał, powiedział wprost, że do 28. roku życia "szlag może mnie trafić", nawet, jak będę szedł ulicą. Istniało niebezpieczeństwo, że mogłem zostać sparaliżowany. Usłyszałem też, że jeśli do 28. roku życia nic się nie wydarzy, zagrożenie zniknie. Rzeczywiście, wszystko się ustabilizowało. A grałem przecież w piłkę, w ręczną w I lidze, a w kosza byliśmy mistrzami Warszawy. Liczyła się wszechstronność i przywiązywano do niej dużą wagę. Były też związki z Jackiem Kaczmarskim. Widywaliście się? - I z Bogną Sokorską, śp. znakomitą sopranistką. Mogę powiedzieć, że to moja najbliższa rodzina. Matka Bogny to siostra mojego ojca, a jej brat, Janusz, to ojciec Jacka Kaczmarskiego. Był prezesem Polskiego Związku Artystów Plastyków. Z Jackiem tak naprawdę widziałem się raz, choć wcześniej, jak pracowałem na Islandii, zastanawiał się, czy nie przyjechać. To był czas stanu wojennego. Pamiętam, że ten raz spotkaliśmy się na ulicy Pięknej, razem z Krystyną Jandą. Zaprosiłem go na Wigilię, ale - jak się okazało - pani Krystyna zrobiła to już przede mną, więc pojechał do niej. "On, Strejlau" to już podsumowanie czy będzie jeszcze ciąg dalszy. Bo przecież ostatniego słowa pan jeszcze nie powiedział. - Rzeczywiście, wiele rzeczy jeszcze nie ma w tej książce. A jest o czym opowiadać. I to z dawniejszych lat - choćby o przygotowaniach do igrzysk w 1972 roku, ten wątek na pewno zasługuje na rozbudowanie - jak i z bardziej współczesnych. Bo gramy, niestety, słabą piłkę w kraju. Proszę zobaczyć, w następnym roku nasza liga będzie znowu naznaczona odejściami kolejnych młodych zawodników. Poróżniliście się z Jackiem Gmochem całkowicie, gdy zasługi z lat 70. przypisał wyłącznie sobie. Da się jeszcze zasypać ten rów? - Nie, dopóki nie przeprosi rodziny trenera Górskiego. Nie życzę mu źle, siedzieliśmy przecież na ostatnim mundialu przy jednym stole, ale nie odzywamy się do siebie i jasno powiedziałem dlaczego. Jeśli ktoś uważa... Zresztą, co tu dużo mówić, sam tytuł książki (którą opublikował Gmoch, "Najlepszy trener na świecie " - red.) mówi wszystko. Tak się nie wolno zachowywać. Z tych wypowiedzi wynika, że myśmy w zasadzie nic nie robili. Szkoda gadać. Bzdura totalna. Rozmawiał Remigiusz Półtorak **** W książce "On, Strejlau", wywiadzie-rzece, napisanej z Jerzym Chromikiem, trener opowiada również o tragicznym dzieciństwie w czasie wojny, gdy jego mama - zabrana w ulicznej łapance i wywieziona do obozu w Ravensbrück - przeżyła jednak wojnę i wróciła po wyzwoleniu Warszawy, a mały Andrzej jej nie poznał. Przypomina również, jak w czasie Powstania Warszawskiego, w wieku czterech lat, na ulicy pojawili się niemieccy żołnierze, chcąc spalić wszystkie domy. Andrzej Strejlau dobrze pamięta, jak jeden z nich wziął go na ręce. Dlaczego? Po co? Faktem jest, że jego rodzina przeżyła. * Co trener Andrzej Strejlau myśli o kadrze Brzęczka, czy mogą grać ze sobą Lewandowski, Piątek i Milik, a także jakie było jego największe odkrycie - czytaj u nas jutro w drugiej części rozmowy.