W Polsce ludowej wyczynowy sport był w teorii amatorski. Nikt chyba jednak na serio nie wierzył, że Włodzimierz Lubański i Hubert Kostka poza piłką nożną zajmowali się fedrowaniem na przodku, Kazimierz Deyna uganiał się po poligonie, a Grzegorz Lato uczestniczył w produkcji samolotów. Zanim jeszcze polska reprezentacja stała się wielka, duże role w europejskim futbolu grały kluby. Górnik Zabrze i Legia Warszawa pod koniec lat 70. XX wieku awansowały odpowiednio do finału i półfinału kontynentalnych rozgrywek. Wydawało się, że piłkarze ze Śląska po szczęśliwym wyeliminowaniu AS Roma (Rzut monetą! Znowu te pieniądze!) w finale w Wiedniu uporają się z Manchesterem City. Przedmeczowe godziny zamiast na koncentracji minęły na głównej handlowej ulicy Wiednia, Mariahilfer Strasse. - Po raz pierwszy w historii Górnika Zabrze mogliśmy na wyjazd zabrać naszych najbliższych. Nasze partnerki dojechały autokarem do Wiednia. W dzień meczu, po porannej kawce spotkaliśmy się z najbliższymi i zaczęły się różne historie. "A wiesz, bo widziałam w sklepie to czy tamto". To są fakty. Nie ukrywajmy, że runda po sklepach w dzień finału europejskiego pucharu, nie służy koncentracji. Takie były czasy. Wyjazdy na zachód były reglamentowane, a jak ktoś dawno albo nigdy nie był to przecież naturalne jest, że chce zobaczyć co jest w sklepie - mówił nam w 50. rocznicę przegranego finału Włodzimierz Lubański. W podobnej atmosferze po europejski puchar nie sięgnęła w tym samym roku Legia Warszawa. Gdy "Wojskowi" lecieli na półfinałowy rewanż Pucharu Europy z Feyenoordem Rotterdam na lotnisku na Okęciu bramkarz Władysław Grotyński i skrzydłowy Janusz Żmijewski zostali przyłapani za próbę wywiezienia z Polski około 3 tysięcy dolarów. Bramkarz do więzienia trafił za drugą (!) aferę przemytniczą za kolejne dwa lata. Wreszcie pamiętne mistrzostwa świata w 1974 r., gdy Polska była rewelacją tak wielką, że już przed trzecim meczem grupowym miała awans w kieszeni. O promocję biły się Argentyna z Włochami - Latynosi wpadli na pomysł, by zapłacić Polakom, by im zależało na wygranej z Italią. Ekipa z Ameryki Południowej zabrała 24 tysięcy dolarów w gotówce, by zmotywować Biało-Czerwonych. Pieniądze miał przejąć Argentyńczyk polskiego pochodzenia, Iggy Boćwiński - ówczesny szef przedstawicielstwa linii lotniczej PanAm na Polskę. Za pośrednictwo wziął sześć tysięcy "zielonych", resztę czyli 18 tysięcy przekazał Robertowi Gadosze, którego znał od lat. To była ogromna kasa, za 3. miejsce na mundialu Biało-Czerwoni pozyskali po 3,5 tysiąca dolarów. Gadocha wziął pięć razy tyle. Sam! Pieniądze nie trafiły do reszty drużyny, skrzydłowy przywłaszczył całość! Piłkarska Polska dowiedziała się o tym za pośrednictwem Grzegorza Laty, który pozyskał tę informację od Argentyńczyka Rubena Ayali, z którym grał w Meksyku. W 2013 r. "Piłat" opowiedział swoją wersję historii Rafałowi Hurkowskiemu z Polsatu Sport, tłumacząc komu zależało na oczernieniu reprezentacyjnego skrzydłowego: - To wszystko kłamstwa. Moje nazwisko zostało wykorzystane. Proszę tylko prześledzić moją karierę - nie ma tam ani krzty informacji o ustawianiu meczów, czy o jakichkolwiek innych przekrętach. Jestem czysty jak łza. Zawsze koncentrowałem się tylko na piłce. (na rozsiewaniu plotek zależało) panu Boćwińskiemu i mojej ówczesnej żonie. Kiedy wygraliśmy z Haiti, przyleciały do nas nasze małżonki. Krąży opinia, że mieliśmy się wszyscy we trójkę spotkać i dogadać po konferencji prasowej, którą Kazimierz Górski zorganizował z okazji awansu. Później miałem przekazać te pieniądze małżonce na jakimś spacerze. A my przecież byliśmy tam skoszarowani! Nie było możliwości wyjścia z hotelu. Zawsze ktoś przy nas był. Na spacery wychodziliśmy jedynie całą drużyną. To się wszystko wzajemnie wyklucza. "Orły Górskiego" nie dały wiary tym wyjaśnieniom. Nie zapraszają Gadochy na swoje mecze, a Jan Tomaszewski nazwał byłego kolegę: złodziejem. Nie dlatego, że wziął łapówkę od Argentyńczyków, tylko dlatego, że się nie podzielił. Taka właśnie była "afera dolarowa". Cztery lata później reprezentacja Polski poleciała do Argentyny po mistrzostwo świata, a zawodnicy wciąż się naradzali. Nocne Polaków rozmowy. Po co? Jak nie wiadomo o co chodzi, chodzi o kasę. Świętej pamięci Janusz Kupcewicz opowiadał kiedyś, że atmosfera była daleka od idealnej. Poszło m.in. o to, że ci którzy nie znaleźli się nawet na ławce (w tamtych czasach trener musiał sześciu zawodników odesłać na trybuny) otrzymywali 25 proc. premii, a rezerwowi dwa razy tyle, nawet jeśli nie zagrali ani sekundy. Większą kością niezgody okazały się dolary od adidasa, których zawodnicy nie zobaczyli, bo przejęły je państwowe instytucje: Centralny Ośrodek Sportu, Główny Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki oraz PZPN. Piłkarze odpruwali paski z koszulek i zamalowywali te na butach, byle tylko wymóc swoją działkę na pazernych działaczach (cztery lata później w Hiszpanii sytuacja się powtórzy). Maciej Słomiński, INTERIA