Sebastian Staszewski, Interia: - Czy w środę, w dniu wyborów na prezesa PZPN, był pan pewny zwycięstwa i tego, że to pan - a nie Marek Koźmiński - zastąpi Zbigniewa Bońka? Cezary Kulesza: - Nigdy nie ma się do końca tej pewności. Proszę mnie nie kokietować. Był pan żelaznym faworytem. - Od samego początku w siebie wierzyłem. I wierzyłem w delegatów, którzy byli po mojej stronie. Wiedziałem, że ich poparcie jest szczere. Przeczucia miałem więc dobre. Ale sam pan wie, jak to z tymi wyborami bywa... Pewnym to można być dopiero po ogłoszeniu wyników. Zdobył pan 92 głosy. To dużo czy mało? - Uważam, że bardzo dużo. Podobno liczył pan na 100. Czyli o jeden więcej niż w 2016 roku uzyskał Zbigniew Boniek... - Nieprawda, nigdy tak nie powiedziałem. Ale mogę panu zdradzić, że liczyłem na kilka głosów więcej. Ktoś widocznie musiał w ostatniej chwili zmienić zdanie. Trudno, brałem to pod uwagę. Mimo to mandat, który uzyskałem, i tak jest bardzo duży. To dowód na to, że akceptuje mnie środowisko tak zwanych baronów, a także klubów. To ważne, bo do tej pory współpraca pomiędzy wojewódzkimi związkami a klubami nie układała się najlepiej. Mam zamiar nad tym popracować, bo nie powinno tak być. Poza tym niektórzy dziennikarze sugerowali, że Kulesza to przedstawiciel grupy klubów, które chcą rządzić PZPN, a Marek Koźmiński to kandydat wojewódzkich związków. Rzeczywistość udowodniła, że to bzdura. Jaka to była kampania? Zacytuję pana z wywiadu, którego udzielił mi pan na początku czerwca. Powiedział pan: - "Chciałbym, aby to była kampania prowadzona z klasą, skupiająca się wyłącznie na kwestiach merytorycznych, a nie personalnych". Marek Koźmiński nie za bardzo wziął sobie te słowa do serca, bo atakował pana kilka razy... Co pan myśli o tym dziś? - Nie chcę do tego wracać. To, co wydarzyło się w trakcie kampanii, niech zostanie w kampanii. Znamy się z Markiem, mamy dobre relacje, nigdy się nie kłóciliśmy. Stanęliśmy po dwóch stronach barykady, więc rywalizowaliśmy jak prawdziwi sportowcy. Tak to oceniam. W jednym Koźmiński z panem wygrał. W długości przemówienia podczas wyborów. To był nokaut: Koźmiński mówił przez 23 minuty, pan tylko przez 2. Wybitnym mówcą pan nie jest. - No nie jestem... Ale co się miałem rozgadywać? Przedstawiłem się tylko, podziękowałem delegatom za ich obecność i podkreśliłem swoje atuty. Jak widać, tyle wystarczyło (śmiech). W trakcie wielomiesięcznej kampanii miał pan momenty kryzysu? - Nawet kilka, chociaż nie były to wielkie kryzysy. Ale tak, były wzloty i upadki. Czasem - jak na boisku - brakowało mi formy. Ale mimo to wytrzymałem. I fizycznie, i psychicznie. Otoczyłem się ludźmi, którzy są prawdziwymi fachowcami i którzy bardzo mi pomogli. Razem daliśmy radę. W trakcie wyborczej walki przejechałem ponad 15 tysięcy kilometrów! Można jednak usłyszeć głosy, że to była kampania biesiadna. Koźmiński sugerował to cytując podczas wyborów jednego z baronów, który miał przyznać: - "Marek, jesteś sympatyczny, ale jakbyś przyjechał wódeczki się z nami napić, to byłoby lepiej...". Pan na te wódeczki jeździł? - Najłatwiej sprowadzić wszystko do tego, że Kulesza pojechał do każdego z flaszką i załatwił sobie głosy. Ktoś, kto to opowiada, nie ma pojęcia o prowadzeniu kampanii. Musiałem być w formie, poza tym nie miałem kierowcy. W większości podróży sam kierowałem samochodem. I tak nic, z nikim? - Nie ukrywam, że wtedy, gdy gościnność wymagała tego, aby z delegatem usiąść do stołu i porozmawiać przy lampce wina, to siadaliśmy, rozmawialiśmy. Myśli pan, że Koźmiński nie siadał? Siadał. Ale sprowadzanie całej mojej kampanii wyłącznie do pijaństwa jest żenujące... Podczas wyborów Boniek zacytował samego siebie z poprzednich wyborów, tych w 2008 roku i wspomniał o rowerze. "Gdy wygrał Grzegorz Lato, to powiedziałem mu tak: Bierz rower i pedałuj, to jest teraz twoja sprawa. Tak samo mówię teraz do nowego prezesa PZPN". - Na razie to tego roweru od Zbyszka nie dostałem. Ciągle czekam (śmiech). Ale gabinet panu zostawił. Ten, w którym siedzimy. Podoba się panu? - Ładny, duży. Trochę piłek, trochę pamiątek. Żadnych zmian tu nie planuję. Często będzie pan tu bywał? Przeprowadzi się pan do Warszawy? - PZPN ma mieszkanie służbowe z którego będę korzystał. I będę dojeżdżał z Białegostoku. Wynagrodzenie będzie pan pobierał? - Jest mi to obojętne, niech zarząd o tym zdecyduje. Nie jest żadną tajemnicą, że jestem człowiekiem majętnym, dużo w życiu zarobiłem. Ciężko na to zapracowałem i dzięki temu nie muszę oglądać się na pieniądze. Między innymi dzięki temu wystartowałem w wyborach. Chciałem coś zrobić, a nie zarobić. Bo zarabiać już nie muszę. Niedawno jeden z redaktorów wysłał do mnie zapytanie o mój majątek i poprosił o oświadczenie majątkowe. Nie jestem politykiem, żebym sporządzał takie oświadczenie, ale stan mojego konta jest moim atutem, a nie obciążeniem. Nikt nie może zarzucić Kuleszy, że przyszedł do PZPN zrobić skok na kasę. Na pana biurku widzę gratulacje od prezydenta FIFA Gianniego Infantino, szefa UEFA Aleksandera Čeferina, od Niemieckiego Związku Piłki Nożnej. Wszystkie napisane są po angielsku. Pana przeciwnicy wyzłośliwią się, że ktoś musiał panu te gratulacje przetłumaczyć. - Jestem rocznik 1962, w moich czasach w szkole uczono się rosyjskiego. I tym językiem władam płynnie, przez lata używałem go w rozmowach z klubami ze wschodu. Ale to prawda, że angielski nie jest moją mocną stroną. Tak samo jak kilku poprzednich prezesów... To żadna wymówka. Angielski jest językiem współczesnej dyplomacji. Również piłkarskiej. - Nie mam więc zamiaru udawać, że po angielsku mówię jakbym się urodził w Londynie. Dlatego w moim otoczeniu są pracownicy znający ten język znakomicie. I dlatego, kiedy w czwartek miałem dość długie spotkanie z przedstawicielami FIFA i UEFA, nie było kłopotu. Od polityków też ma pan gratulacje? Która partia ucieszyła się najbardziej po pana triumfie? - Żadna, bo moją polityką jest futbol. Przez całe życie nie należałem do żadnej partii. Nigdy nie było mi to w głowie. I nie będzie. Wokół siebie mam współpracowników wspierających różne siły polityczne, ale nie interesuje mnie to, bo oceniam tylko to, co robią w piłce nożnej. A jak ocenia pan ekipę, która obecnie pracuje w PZPN? Będzie pan zwalniał? - Dobrze oceniam. Dlatego już pierwszego dnia zwołałem spotkanie ze wszystkimi pracownikami i wyjaśniłem im, że nie mam zamiaru robić rewolucji, wielkiej czystki. Zbyszek zostawił dobrze funkcjonujący związek i nie jest nam potrzebna kwadratura koła. Obserwowałem pracę tych ludzi przez kilka lat i wiem, że dobrze pracują. Pewnie mogą lepiej, dlatego chcę co nieco zmienić w wewnętrznej strukturze związku. Ale to będą korekty. Co ze stanowiskiem sekretarza generalnego? Maciej Sawicki będzie nim tylko do 2 września. - Maciek zachował się bardzo ładnie. Rozmawialiśmy, a on zadeklarował, że pomoże nam do 2 września. Po tym terminie także służy nam swoim doświadczeniem czy życzliwością. Bardzo to szanuję. Jednocześnie do 2 września chcę wskazać mojego kandydata na nowego sekretarza generalnego. Bo właśnie 2 września jest zarząd PZPN, który może go zatwierdzić. Kandydatów już pan ma? - Pracuję nad tym. Kiedy rewolucja w szkoleniu? To był jeden z sektorów, który znalazł się na pana sztandarze. Długo myślał pan o tym, kto ma się nim zająć. Mówiło się o pana przyjacielu z Białegostoku Sławomirze Kopczewskim, o Pawle Wojtali, Zbigniewie Bartniku. A pan wybrał Macieja Mateńko z Zachodniopomorskiego. I wszystkim opadły szczęki. Kiedy podjął pan tę decyzję? - Dzień przed wyborami, późnym wieczorem. Pamiętam minę Maćka, kiedy mu o tym powiedziałem. Był bardzo zaskoczony. Ale w jego oku zobaczyłem też błysk. Od razu powiedział: - "Prezesie, może pan na mnie liczyć, będę ciężko pracował, nie zawiodę pana". Jest Mateńko, ale w trakcie kampanii miał pan różne pomysły. Na przykład Łukasz Piszczek. - To prawda, coś tam w głowie się kłębiło. Mogłem wziąć kogoś z dużym nazwiskiem, ale ja potrzebuję człowieka do ciężkiej, żmudnej pracy. Maciek mi to gwarantuje. To ambitny chłopak, jego kariera to materiał na niezły film. Dodatkowo to facet, który przeszedł całą futbolową drabinę, naprawdę wie, o co w piłce chodzi. A takich ludzi jest w Polsce dużo, można z nich zbudować świetny zespół. Każdy zna Piszczka czy Tomka Wałdocha, a Mateńki ludzie nie znają. Dla mnie to żaden problem. Dajcie mu czas, to on się obroni pracą. Zwolni pan dyrektora Stefana Majewskiego i szefa Szkoły Trenerów Dariusza Pasiekę? - Jeżeli chodzi o drugą kadencję Zbyszka, to uważam, że właśnie w szkoleniu zostawił największe rezerwy. Dlatego nie mam zamiaru odpuścić tego tematu. We wtorek Maciek przyjeżdża do Warszawy i będziemy o tym rozmawiać. Ufam moim ludziom i chcę, aby oni podejmowali decyzje. Wysłucham więc, jaki ma na to wszystko pomysł, i zaczniemy działać. Pytałem o to pana w czerwcu, zapytam i teraz. Marzy się panu takie polskie Clairefontaine? - Może nie marzy, to duże słowo, ale miejsce, gdzie najzdolniejsza polska młodzież będzie się uczyć futbolu, to bardzo ciekawy pomysł. Na pewno nie zbudujemy tego sami, ale wydaje mi się, że we współpracy z rządem można coś takiego zrobić... Będę o tym intensywnie myślał. Tak jak o nowej siedzibie PZPN? - Tak. Jest działka w Wilanowie, są pewne plany. Musimy się więc nad tym zastanowić. Co z organizacją turniejów? To była bardzo mocna strona Zbigniewa Bońka. - Na pewno chcemy zorganizować mistrzostwa Europy kobiet. Jak będzie trzeba, to poprosi pan Bońka o pomoc? Jest szychą, wiceprezydentem UEFA. - Na pewno. Rozmawialiśmy o tym i powiedział, że w razie jakiejkolwiek potrzeby służy nam pomocą. To bardzo ładny gest z jego strony. Hasłem naszego związku jest "Łączy nas piłka" i uważam, że Boniek na koniec swojej kadencji udowodnił, że to coś więcej niż pusty slogan... Na koniec zapytam o przyszłość Paulo Sousy. To, co wiadomo to, że pracy na razie nie straci. - Rozmawiałem z nim telefonicznie. Powiedziałem, żeby skupił się tylko i wyłącznie na trzech najbliższych meczach. Jeśli przyniosłyby one dziewięć punktów, to będziemy blisko mistrzostw świata. Na pewno nie chodzi mi teraz po głowie myśl o zatrudnieniu nowego selekcjonera. Kontrakt Sousy po awansie zostanie przedłużony, a jeśli awansu nie będzie, rozwiązany. To umowa, którą zostawił po sobie Boniek. Dlatego ja mam zamiar te ustalenia realizować. A w piątek mamy spotkanie i w końcu porozmawiam z trenerem twarzą w twarz. Rozmawiał Sebastian Staszewski, Interia