Mariusz Wlazły dla polskiej siatkówki już na dziesięciolecia pozostanie tym, kim dla naszego futbolu byli Kazimierz Deyna, Zbigniew Boniek, Włodzimierz Lubański czy Grzegorz Lato. Klasa światowa, człowiek, który swą formą przyćmił najlepszych na świecie. W pierwszym meczu z Brazylią, w ramach "grupy śmierci", Wlazły był nie do zatrzymania. Zdobył dokładnie tyle samo punktów, ile ma lat - 31 (dla porównania, najlepszy spośród Brazylijczyków - Lucarelli zdobył 15 "oczek"). Ten wyczyn Mariusza można było porównać do tego, co wyprawiał Maradona na mundialu w 1986 r., kiedy w pojedynkę ograł np. Anglików. Taktyka "Biało-czerwonych" była prosta - rozgrywający Fabian Drzyzga miał wystawiać do Wlazłego, a ten "już na pewno coś wymyśli". I trzeba przyznać, że pomysłowość atakującego Skry Bełchatów nie znała granic... Teraz, całkiem na chłodno, można stwierdzić, że kluczem do mistrzostwa świata było powierzenie kadry trenerskiemu żółtodziobowi Stephane’owi Antidze. Ta decyzja pociągnęła za sobą kolejną - Antiga namówił do powrotu do reprezentacji swego klubowego kolegę Wlazłego. W ten sposób siła ognia "Biało-czerwonych" zrobiła się zabójcza nawet bez Bartosza Kurka, z którego Francuz dosyć ryzykownie, choć w pełni świadomie zrezygnował. Na przykładzie Kurka Antiga pokazał, że żaden zawodnik nie jest ważniejszy od zespołu. Stephane wielce ryzykował, bo gdyby nie zdobył medalu, to zwolennicy Kurka by go zaszczuli. Zwycięzców się jednak nie sądzi, choć znawca tematu - trener Andrzej Niemczyk - nawet po wygranych meczach wytykał Francuzowi nietrafione zmiany. Kariera pochodzącego z Wielunia Mariusza Wlazłego nie zawsze była usłana różami. Notowała kilka upadków, kontuzji, niepowodzeń, a przede wszystkim zgrzytów i nieporozumień na linii zawodnik - PZPS. W 2011 roku Wlazły powiedział "basta" i opublikował słynny list otwarty, w którym wylał wszystkie swoje żale. "Do 2006 roku dla kadry byłem zawsze w stanie poświęcić wszystko: czas wolny, swoje siły i swoje zdrowie. Dążyłem do wyznaczonych przez siebie celów i do realizacji swoich marzeń, którymi były medale mistrzowskich imprez. Potem zaczęły się moje problemy zdrowotne. Organizm był wyczerpany, często miałem skurcze, które widzieliście wiele razy, gdy znoszono mnie z boiska. A jednak jak najszybciej na to boisko wracałem. I nie myślałem, ile zdrowia ryzykuję, choć byłem wtedy młodym chłopakiem" - pisał Mariusz. Krytykował Polski Związek Piłki Siatkowej za to, że "w żadnym stopniu" się nim nie interesował. Przypomniał, że gdyby nie naciski ówczesnego selekcjonera - Raula Lozano, PZPS nie wysłałby kontuzjowanego lidera kadry na badania do Barcelony. "W mediach obarczono mnie winą za nieudany występ kadry w Moskwie. Związek tego nie dementował, ale wtedy nie chciałem przedstawiać publicznie swoich racji i pokazywać, jak mnie potraktowano. Liczyła się tylko olimpijska kwalifikacja" - tłumaczył zawodnik. Mariusz przypomniał kontuzję stawu skokowego, jakiej doznał podczas eliminacji do igrzysk w Pekinie, w węgierskim Szombathely, po której związek w ogóle nie interesował się jego losem. "Nie dostałem też oczywiście do wypełnienia żadnych dokumentów niezbędnych do uzyskania pomocy ubezpieczyciela. Pozostawiono mnie więc z urazem samemu sobie i choć kontuzji doznałem w meczu kadry, pozostało mi tylko liczyć na pomoc Klubu. Ja mam to szczęście, że gram w PGE Skrze Bełchatów, czyli takim klubie, w którym zawsze szanowano człowieka i nigdy nie odmówiono mu pomocy. Nie wszyscy mają to szczęście, gdy wracają z urazem ze zgrupowania kadry. Wiele klubów rozwiązuje wtedy umowy lub zdecydowanie redukuje zarobki siatkarza" - podnosił problem Wlazły. "Po powrocie z Pekinu powtórzyła się historia sprzed roku. Jedyny kontakt ze strony PZPS nie był związany z pytaniem o stan mojej dłoni, a z nakazem występów w barażach o mistrzostwa Europy przeciwko Belgii. A ja zagrać nie mogłem, bo zakazali mi tego lekarze" - przypominał Mariusz. Siatkarz pożalił się też na związkowego działacza - Marka Irka, który kilkakrotnie zapominał oddzwaniać do niego. "Nie mieliśmy kontaktu aż do spotkania w... 2010 roku, czyli przez dwa lata. Podczas tego spotkania wraz z Prezesem Przedpełskim rozmawialiśmy - żeby było śmieszniej, a może tragiczniej - o... ubezpieczeniach" - załamywał ręce Wlazły. W 2009 roku lider kadry zmagał się z ciężką kontuzją kolana. Rehabilitacja trwała od maja do końca października. "Moja rehabilitacja trwała równo pół roku, a nie zadzwonił do mnie nikt ze Związku. Nikt. Nie odebrałem ani jednego telefonu. Oprócz kolegów z kadry moją rehabilitacją interesował się tylko Daniel Castellani i bardzo go za to cenię. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie i on mnie nie zawiódł" - przyznał Wlazły. Wyjaśnił też słynną sprawę "skarpetek Wlazłego": "W reprezentacji nigdy nie grałem i nie będę grał dla pieniędzy. Po prostu wydawało mi się, że występując w kadrze powinno myśleć się tylko o treningu i o grze. Nie o sprawach organizacyjnych, nie o różnych detalach, jak czysty sprzęt treningowy. Zarzucono mi, że nie piorę własnych rzeczy - na kadrze nie ma na to czasu i chyba każdy to rozumie. Gdy dostajemy swój sprzęt po praniu dla całej drużyny, często zdarza się, że nie wszystko do ciebie wraca. Sprawa skarpetek pojawiła się, bo dostałem 5 par na ponad 2 miesiące. Gdyby powiedziano mi, żebym sam sobie kupił sprzęt, oczywiście bym tak zrobił. Tymczasem mówiono, że dostanę wszystko następnego dnia" - opisywał. "Dlaczego piszę to wszystko? Bo zniszczono moje marzenia. Bo czuję się kopany i poniewierany niesłusznie, choć rozmawiałem z Prezesem Przedpełskim o porozumieniu, zawieszeniu broni dla dobra dyscypliny. Powiedziałem co mnie boli, On uznał moje racje i mieliśmy nie prowadzić publicznej dyskusji. Stało się inaczej. Teraz zareagowałem, bo mam obawy, że po wypowiedziach prezesa Przedpełskiego niedługo nie odróżnimy siatkarskiej hali od niektórych stadionów piłkarskich" - porównywał Mariusz Wlazły. Na szczęście okazało się, że czas zagoił rany. Antiga namówił Wlazłego, by jeszcze raz poświęcił się dla kadry. Na trzy miesiące przed MŚ Mariusz wrócił podczas meczu Ligi Światowej z Włochami (13 czerwca wygraliśmy w "Spodku" 3:2) i zbudował życiową formę, co po tylu przejściach nie jest sprawą łatwą! Wlazły zaskarbił sobie serca kibiców nie tylko potężnymi atakami, siejącymi spustoszenie po stronie rywali, nie tylko serwisami, po których piłka osiąga prędkość 120 km/h, ale też wstawieniem się za kibicami na antenie kanału "Polsat Volleyaball". - Przepraszam, że to powiem, ale odkodujcie wreszcie ten mecz! - zaapelował do stacji Zygmunta Solorza-Żaka Mariusz, a każdy wie, jak brak transmisji w otwartym kanale denerwowała Polaków. Tak, ten chłopak z Wielunia ma wielki luz w grze i w wypowiedziach. - Na tym turnieju graliśmy równo, owszem, przegraliśmy z Amerykanami, ale.... Jakie to ma teraz znaczenie - uśmiechał się ze złotym medalem na szyi. Mariusz studiuje zarządzanie w Opolu, gra w Bełchatowie, w ataku łapie piłkę na 3,6 m. Angażuje się w akcje charytatywne ("Herosi", "Możesz"), wspiera też dzieci, które chcą uprawiać sport. Osiem razy poprowadził Skrę Bełchatów do mistrzostwa Polski. Mistrzem świata juniorów został już w 2003 roku, trzy lata później fetował już wicemistrzostwo wśród seniorów. Wlazły słynie z dowcipnych wypowiedzi, jak ta: "Mały jestem, mam tylko 197 cm" - powiedział, i to był znak, że światowa siatkówka rośnie. Złoto MŚ zadedykował żonie Paulinie i synkowi Arkadiuszowi. Kocha psy rasy golden retriver. Ten jego wabi się Ott. - Dlaczego goldeny? Gdy syn się z nimi bawi, wiem, że jest bezpieczny - uzasadnia z uśmiechem. Autor: Michał Białoński