Gdy w 2007 roku Jerzy Dudek podpisywał kontrakt z Realem Madryt, został pierwszym Polakiem, który dostąpił tego "królewskiego" zaszczytu. Nie licząc rzecz jasna słynnego Raymonda "Kopy" Kopaszewskiego, który z zespołem ze stolicy Hiszpanii sięgnął po trzy Puchary Europy, a w którego żyłach także płynęła polska krew, choć był reprezentantem Francji. Historia mogła potoczyć się jednak zupełnie inaczej, a szlak wiodący na Estadio Santiago Bernabeu mógł przetrzeć polskim piłkarzom znacznie wcześniej Lucjan Brychczy. Trudne dla polski czasy przesądziły jednak o tym, że taki transfer po prostu nie miał prawa bytu. Te same czasy zdecydowały o tym, że "Kici" został legendą warszawskiej Legii. Wszystko przez zbyt duże buty Urodził się 13 czerwca 1934 roku w Nowym Bytomiu (obecnie dzielnica Rudy Śląskiej) i to tam w miejscowej Pogoni stawiał pierwsze piłkarskie kroki. "Poszło szybko. Nieskromnie powiem, że duma mnie rozpierała, gdy po pierwszym treningu z zespołem juniorów trener powiedział: 'Dobry jesteś! Zostajesz przyjęty'. Prawdę mówiąc, nie potrenowałem z nimi długo. Po kilkunastu treningach i kilku meczach, w których zagrałem i nastrzelałem bramek, chcieli mnie sprawdzić w drużynie seniorów" - wspominał tamte czasy Brychczy na kartach autobiograficznej książki "Kici. Legenda Legii Warszawa". Później Brychczy bronił barw drużyny ŁTS Łabędy oraz Piasta Gliwice (ówczesnej Stali). Wydawać by się mogło, że tak utalentowany młody piłkarz ze Śląska musi prędzej czy później trafić do Ruchu Chorzów. Rzeczywiście, młody Brychczy był bliski przenosin do drużyny, w której błyszczał jego idol Gerard Cieślik, lecz na jego drodze stanęły... zbyt duże buty! "Kici" został zaproszony przez "Niebieskich" na testy. Nie zdołał jednak zaprezentować pełni swoich umiejętności. Przed treningiem klubowy magazynier wydał mu obuwie za duże o kilka rozmiarów. By wyjaśnić tę sprawę ponownie oddajmy głos naszemu bohaterowi: "Byłem dumny i miałem ochotę skakać z radości. Grać w Ruchu, który królował w polskim futbolu, i w dodatku obok Gerarda Cieślika, najlepszego polskiego piłkarza... To było coś! Mama dała mi błogosławieństwo na drogę i pojechałem do Chorzowa. Niestety, wbrew temu, czego oczekiwałem, potraktowano mnie tam niepoważnie. Wysłali mnie po sprzęt, a magazynier rzucił mi tenisówki, które były o kilka numerów za duże! Nawet nie spytał, jaki mam rozmiar. Czułem, że zrobił to celowo, rzucając małemu chłopakowi 'kajaki'. Zapamiętałem tę chwilę na całe życie. Dla wyczynowca, którym już byłem, podstawa to dopasowane, a nawet przyciasne buty. W klubach długo było tak, że juniorzy 'rozbijali' lekko przyciasne buty seniorom, by ci mieli obuwie jak na miarę. Tymczasem w najważniejszej próbie przeżywałem męczarnie, biegając i kopiąc w za dużych butach. To nie mogło się udać. Miałem się tam pokazać z jak najlepszej strony, mieli mnie zobaczyć znakomici piłkarze i ich trener, słynny Peterek. Tymczasem było tak, że jeden działacz zaproponował, drugi się zgodził i trzeba było coś z tym zrobić. Wzięli mnie więc na ten sprawdzian i potraktowali jak powietrze. Trening dłużył mi się i jak nigdy wcześniej marzyłem, żeby skończył się jak najszybciej. Czułem się źle: zlekceważony i niedoceniony. Nie chciałem wracać do Chorzowa na żaden trening. To był żałosny epizod, który sprawił, że inaczej patrzyłem na Niebieskich, na klub moich marzeń. Fascynację zastąpiła niechęć. Rozczarowany wróciłem czym prędzej do swoich Łabęd" - opisywał tamte wydarzenia "Kici". Po latach działacze Ruchu mogli pluć sobie w brodę, patrząc na to, jak wielkiego stracili piłkarza. Legia zyskała za to prawdziwą legendę. W kamaszach na Łazienkowską Drogę do Legii utorowały Brychczemu udane występy w kadrze Śląska. To tam wypatrzył go trener warszawskiej drużyny Węgier Janos Steiner, któremu legenda stołecznego klubu zawdzięcza swój pseudonim "Kici", co po węgiersku oznacza "Mały". Brychczy nie imponował bowiem warunkami fizycznymi - mierzył 166 cm - ale umiejętnościami piłkarskimi już tak. Jak niemal każdy wybitny polski piłkarz tamtych czasów "Kici" został zwerbowany do Warszawy przez wojsko, by później seryjnie strzelać, lecz nie na poligonie, a na boisku - w stronę bramki rywali. Co ciekawe, Legia tak mocno zabiegała o usługi Brychczego, że "poszedł on w kamasze" pół roku wcześniej niż jego rówieśnicy. "To była - jak to się mówi - propozycja nie do odrzucenia. Nie dyskutowałem z wojskiem, tylko wsiadłem w pociąg i pojechałem do Warszawy, chociaż nie za bardzo chciałem. Na przełomie lipca i sierpnia 1954 roku, nie będąc na wcześniejszej rejestracji, pół roku przed terminem jechałem do jednostki, a w prasie pisali potem, że poszedłem na ochotnika... Na ochotnika wybrał mnie ten sympatyczny Węgier Steiner, który uparł się, żebym grał dla niego w Legii. Jechałem, jak prawie każdy, z duszą na ramieniu. Strach uleciał jednak, gdy przekonałem się, że moim życiem rekruta będzie gra w piłkę, bez musztry, obierania ziemniaków i szorowania podłóg. Zakwaterowano mnie w sportowych koszarach dla zawodników, którzy odbywali w Legii służbę wojskową. W poborze byłem z kilkoma zapaśnikami i bokserami ocierającymi się o kadrę narodową. W takim towarzystwie mogłem czuć się bezpieczni" - czytamy w książce opowiadającej o karierze naszego bohatera. Na piłkarskich boiskach "Kici" należał do najwybitniejszych strzelców. Ze 182 bramkami na koncie (wszystkie zdobył w barwach Legii) do dziś pozostaje drugim najskuteczniejszym piłkarzem w historii Ekstraklasy. Ernest Pohl wyprzedza go o zaledwie cztery trafienia. Brychczy trzykrotnie święcił tytuł króla strzelców najwyższej polskiej klasy rozgrywkowej. Jako piłkarz zdobył też cztery tytuły mistrza Polski i dotarł z Legią do półfinału Pucharu Europy w sezonie 1969/70. Jego związek ze stołecznym klubem trwa nieprzerwanie od roku 1954 aż do teraz. Po zawieszeniu butów na kołku "Kici" został trenerem, z czasem także honorowym prezesem "Wojskowych". Obecnie pełni funkcję asystenta w sztabie dowodzonym przez Aleksandara Vukovicia.