Kovacic krótko po zakończeniu spotkania powiedział, że trudno opisać uczucia i ocenić mecz, bo w ekipie współgospodarzy turnieju jeszcze wszyscy nie są świadomi tego, co osiągnęli. "Na pewno jednak jesteśmy szczęśliwi. Szczęśliwi i dumni" - wspomniał. Podkreślił, że przy takiej publiczności i atmosferze, którą 12 tysięcy słoweńskich kibiców stworzyło w czwartek, gra się znacznie łatwiej. "Szkoda, że finał nie jest w Lublanie" - zaznaczył. Nie chciał porównywać dwóch zwycięskich meczów nad faworytami imprezy - Rosjanami w ćwierćfinale i "Biało-Czerwonymi" w półfinale. "Trudno ocenić, który z nich był trudniejszy. Rosjanie popełnili wiele błędów, z kolei w półfinale zaprezentowaliśmy się bardzo dobrze w bloku, ale przede wszystkim uniknęliśmy wahań w naszej grze, jak choćby w przegranym pojedynku z Macedonią Północną. Cieszę się, że pokonaliśmy Polaków, którzy są trochę aroganccy. Od kilku lat są przekonani, że są lepsi od nas, ale myślę, że w końcu pokazaliśmy, kto tu rządzi" - dodał słoweński libero po trzecim z rzędu, po 2015 i 2017 roku, zwycięstwie nad "Biało-Czerwonymi" w ME. Jak przyznał rozgrywający finalistów ME Dejan Vinczić, który na co dzień reprezentuje barwy Cerrad Inea Czarnych Radom, Słoweńcy na spotkanie z Polakami wyszli na nastawieniem, że "ewentualny brąz to za mało, że to ich nie satysfakcjonuje". "Teraz mamy już co najmniej srebro i to też jest za mało. Jedziemy do Paryża bić się o złoto. Kiedy cztery lata temu po raz pierwszy dotarliśmy do finału ME, to wszyscy uznali to za niespodziankę. Teraz to powtórzyliśmy, więc chyba czas zacząć się z nami liczyć i traktować nas poważnie. My sami byliśmy przekonani, że jesteśmy dostatecznie dobrzy, by walczyć o najwyższe cele" - podkreślił 33-letni siatkarz. Jego zdaniem, kluczem to pokonania mistrzów świata była taktyka i konsekwencja w jej realizowaniu. "Od początku do końca trzymaliśmy się planu i każdy z graczy na boisku wykonywał swoje zadania. No i ta publiczność... To był nasz siódmy zawodnik" - nie miał wątpliwości Vincic. W czwartek nie mógł on liczyć na drugiego rozgrywającego Gregora Ropreta, którego z występu w półfinale wyeliminowało zapalenie wyrostka robaczkowego. Zawodnik jest już po operacji. "Po meczu z Rosją poczułem niewielki ból. Początkowo podejrzewaliśmy, że to jakiś wirus, ale było coraz gorzej i nic nie pomagało. Badania w klinice wykazały, że to zapalenie wyrostka robaczkowego. Minęły kolejne dwie, trzy godziny i było już po operacji" - poinformował Ropret, który turniej zaczął jako pierwszy rozgrywający. Jak powiedział, oglądanie takiego meczu z boku jest strasznie denerwujące, bo mimo chęci nie można pomóc kolegom na boisku. "Chłopcy jednak zasłużyli na wyjazd do Paryża. Ja prawdopodobnie zostanę w kraju i będę najgłośniejszym fanem przed telewizorem. Podróż samolotem byłaby zbyt ryzykowna dla szwów. I tak lekarze wykazali wiele dobrej woli i zrozumienia, zwalniając mnie wcześniej ze szpitala i mogłem półfinał obejrzeć na własne oczy. Szkoda, że w taki sposób kończy się moja przygoda z ME i coś, na co pracowałem całe lato, ale nie mam to wpływu" - podkreślił. Słoweńscy siatkarze długo celebrowali sukces. Najpierw w hali, a później przed nią, gdy wyszli do czekających na nich kibice. "Teraz jest czas na chwilę świętowania, ale od rana wszystko idzie na bok i liczy się tylko finał. Jeszcze nie skończyliśmy roboty" - tłumaczył kapitan reprezentacji Tine Urnaut. W śpiewach i wiwatach nie uczestniczył trener Alberto Giuliani. Włoch milczał i tylko machał rękami. Wszystko dlatego, że już przed półfinałem miał kłopoty z mówieniem, a po meczu z Polską całkiem stracił głos. W piątek w Paryżu odbędzie się drugi półfinał ME - "Trójkolorowi" zagrają z Serbami. Przegrani spotkają się w sobotę z Polakami w meczu o brąz, a zwycięzcy w niedzielę ze Słoweńcami w finale. Do stolicy Francji wybiera się spora grupa słoweńskich fanów siatkówki. Jak poinformowały lokalne media, choć podróż potrwa około 18 godzin, to w mgnieniu oka rozeszły się miejsca w autokarach, które przygotowało biuro podróży współpracujące z rodzimą federacją. Są jeszcze dostępne wycieczki samolotem, co jednak wiąże się z kosztem około 500 euro. "To nie jest tanio, ale chwila jest historyczna" - napisał portal "Delo".