Obserwował pan z trybun hali Bercy finał mistrzostw Europy między Serbami i Słoweńcami. Wiele osób obstawiało, że zmierzą się w nim Francuzi z Polakami... Rafael Redwitz: Ja też tak sądziłem. Okazało się jednak, że spotkali się w meczu o brąz. "Trójkolorowi" nie zagrali najlepiej w tym ostatnim pojedynku. Widać wciąż było u nich wyraźnie frustrację związaną z półfinałową porażką. Wydaje mi się, że mieli problem z motywacją po zaprzepaszczeniu szansy na finał. Wcześniej spisywali się bardzo dobrze, ale potem wyszła sprawa kontuzji Kevina Tillie, a Serbowie zagrali najlepszy swój mecz w tym turnieju. Słoweńcy z kolei pokonali Polaków. Można powiedzieć, że pod kątem obsady finał był dziwny, ale panowała świetna atmosfera. Było trochę walki, a ostatecznie wygrali Serbowie, co nie jest zbytnio zaskoczeniem. Jak we Francji przyjęto czwarte miejsce podopiecznych Laurenta Tillie? - Na pewno oczekiwano nieco więcej, zwłaszcza że byliśmy współgospodarzem imprezy, a finał odbywał się w Paryżu. W fazie grupowej zawodnicy zaprezentowali się z bardzo dobrej strony i pokazali, że są gotowi, by walczyć w strefie medalowej. Ale to był jeden mecz, tie-break, trochę problemów zdrowotnych... Nie wszystko się ułożyło po ich myśli. Czwarte miejsce nie jest może tym, czego oczekiwali, ale przegrali półfinał po walce z późniejszym triumfatorem i mieli mało czasu na regenerację przed meczem o brąz. Można więc całościowo ocenić to jako dobry turniej w ich wykonaniu. Jak wiele meczów tych mistrzostw pan oglądał? Zadania nie ułatwiał raczej fakt, że odbywały się o podobnych porach w czterech państwach. - Nie było to łatwe, ale uważam, że sam pomysł podzielenia obowiązków gospodarza pomiędzy cztery kraje był dobry. Dla jednego to bardzo drogie przedsięwzięcie do zorganizowania. Była to też okazja do zwiększenia popularności siatkówki w danych krajach. Francja organizowała turniej rangi mistrzowskiej w tej dyscyplinie po raz pierwszy od 33 lat. Zobaczmy, jak będzie dalej. Osobiście z zainteresowaniem będę obserwował, jak siatkówka będzie się dalej rozwijać w Europie i na świecie. Podobała mi się ta impreza. Cieszę się też, że finał był w Paryżu, bo na trybunach mogli zasiąść moi bliscy. Obejrzał pan półfinał w Lublanie z udziałem "Biało-Czerwonych"? - Tak, tam także była niesamowita atmosfera. Słoweńscy kibice w dużej liczbie dotarli również na finał. Zrobili na mnie ogromne wrażenie. Słyszałem, że dotychczas z takim zaangażowaniem wspierali raczej tylko koszykarzy, piłkarzy czy szczypiornistów. To ważne, że teraz pojawili się również przy siatkówce. W Polsce wszyscy zastanawiali się, jak to się stało, że mistrzowie świata przegrali ten półfinał. Jakie jest pana zdanie? - Słoweńcy zagrali najlepszą siatkówkę, jaką byli w stanie. Wznieśli się na wyżyny, szarpali, walczyli. Grali u siebie, tłum kibiców był za nimi, to zrobiło swoje. Poza tym nie był to chyba najlepszy mecz Michała Kubiaka. Fabian Drzyzga też miał trochę nietrafionych decyzji. Ale ważne, że po tej porażce Polacy się podnieśli. Wrócili do swojej gry, stanęli na podium. Mogą jeszcze potrzebować trochę czasu, by docenić ten medal, ale myślę, że podczas igrzysk w Tokio znów będą faworytem. Czy ich czujność mogło nieco uśpić wygranie siedmiu wcześniejszych pojedynków przeważnie bez najmniejszych kłopotów? - To jak najbardziej możliwe. Wcześniej grali świetnie. Czasem przydaje się, gdy awans do półfinału nie jest zbyt łatwy, bo pomaga to przygotować odpowiednią mentalność przed walką w decydującej fazie zawodów. Całościowo uważam jednak, że to był dla nich dobry turniej. Trzecie miejsce nie jest złe. Na razie może jeszcze tak na to nie patrzą, bo skupiają się na tym, że przegrali mecz o finał, ale później zdadzą sobie sprawę, czego dokonali. To był pierwszy turniej rangi mistrzowskiej "Biało-Czerwonych" z Wilfredo Leonem w składzie. Niektórzy uznali, że z pochodzącym z Kuby przyjmującym mają gwarancję zwycięstwa w każdej imprezie. Nie za szybko na takie myślenie? - Zdecydowanie. Choćby miniony sezon w Perugii pokazał, że to tak nie działa. Wilfredo jest dodatkowym zawodnikiem w drużynie. Siatkówka jest bardzo zespołowym sportem, więc jeden gracz, nawet lider w najlepszej formie, nie wygra sam. Z pewnością jest jednym z najlepszych siatkarzy świata i stanowi wzmocnienie polskiej ekipy, ale to nie takie proste. Zobaczymy, jak to będzie wyglądało w Tokio. Zawsze trochę kibicuję Polsce ze względu na kibiców, których bardzo dobrze wspominam z czasów gry w PlusLidze. Miło widzieć, że siatkarsko jest wciąż jednym z najlepszych krajów na świecie. Panu podoba się pomysł organizacji ME przez cztery kraje. Polacy, którzy podczas tej edycji odwiedzili trzy państwa i pięć miast, narzekali jednak na częste podróże i zmiany hal. - Odległości między poszczególnymi krajami-gospodarzami jednak nie były zbyt duże. Jedynie Lublana była nieco dalej. Podróżując po samych Stanach Zjednoczonych czy Rosji pokonuje się większe odległości. To normalne, że zawodnicy nieco narzekają na to. Trudno znaleźć idealne rozwiązanie. Według mnie to nie jest zły pomysł. A jak pan ocenia fakt, że w styczniu w kontynentalnym turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk wystąpią m.in. Serbowie, Słoweńcy i Francuzi? W Tokio zabraknie więc przynajmniej dwóch z trzech półfinalistów tych ME. - Dla mnie to szaleństwo. Dla Francji to bardzo ważne, by awansować. Reprezentacje kraju w innych sportach drużynowych wystąpią w tych zmaganiach olimpijskich. Trudno sobie wyobrazić, by w tym gronie nie było naszych siatkarzy. To byłaby też strata pieniędzy dla krajowej federacji, co oznaczałoby pogorszenie warunków w kolejnych latach. Jestem pewny, że wygranie turnieju w Berlinie będzie bardzo trudnym zadaniem, ale mam nadzieję, że zakończy się powodzeniem. W Paryżu rozmawiała Agnieszka Niedziałek