- Takiego bałaganu jeszcze nie widziałem - powiedział na mecie przyglądający się rywalizacji czterokrotny mistrz olimpijski, Robert Korzeniowski. Pod słowami naszego wybitnego chodziarza podpisywali się kolejno wszyscy "Biało-Czerwoni". Najbardziej wyczerpany z trasy schodził najlepszy z nich Augustyn (4:20.25), który przez indolencję arbitrów musiał dołożyć jeszcze jedną, dwukilometrową pętlę. Sytuacja wyglądała wielce kuriozalnie. Po pokonaniu 48. kilometra przez Augustyna wyraźnie rozbrzmiał gong, który oznaczał, że nasz zawodnik ma przed sobą już tylko finałowe "kółko". I wszystko na to wskazywało jeszcze na ostatniej prostej. Na cześć Polaka, podobnie jak w przypadku wyprzedzających go zawodników, ze specjalnych urządzeń zaczęła błyskać efektowna pirotechnika. Gdy jednak Augustyn praktycznie już wdepnął na mety, kierując się prawą stroną, niespodziewanie został zaalarmowany, że to nie koniec i powinien zaliczyć jeszcze jedną pętlę. Skonsternowany lekkoatleta od razu wysyłał sygnały, że coś mu nie gra, nerwowo zaczął rozglądać się na wszystkie strony, ale postąpił zgodnie z poleceniem arbitrów międzynarodowych. Później za tę pomyłkę zapłacił wielką cenę, wyglądając na skrajnie wycieńczonego. Przez wiele długich minut przebywał w pokoju medycznym, do którego został zaprowadzony w asyście fizjoterapeutów naszej kadry. - To skandal, jak zostałem potraktowany. Pierwszy raz w życiu spotkałem się z taką sytuacją. Igrano z moim zdrowiem, bo na krytycznym tętnie nakazano mi przejście dodatkowych dwóch kilometrów. Nie wiem, jak taka pomyłka jest możliwa w dobie dzisiejszej elektroniki i w sytuacji, kiedy każdy z nas ma dwa czipy w butach - irytował się Augustyn, który dopiero po ponad godzinie opuszczał miejsce rozgrywania zawodów. Niewiele brakło, aby podobny dodatkowy wydatek energetyczny poniósł Artur Brzozowski, z czasem 4:30.17 sklasyfikowany na 22. miejscu. Sytuacja początkowo była analogiczna, jak u Augustyna, z tą tylko różnicą, że w przypadku zawodnika AZS AWF Katowice arbitrzy dość szybko zreflektowali się, że popełnili błąd. Gdy zbity z tropu Brzozowski już rozpoczynał nadprogramowe "kółko", zaczął być nawoływany przez sędziego po nazwisku, że to jednak już koniec. - Jak długo startuję, dopiero po raz drugi mam do czynienia z taką sytuacją - zżymał się podopieczny trenera Krzysztofa Kisiela, choć to nie przez sędziów zajął lokatę daleką od oczekiwanej. Szczerze przyznał, że od pierwszego kroku wiedział, że to nie będzie jego noc. - W ogóle nie byłem ułożony technicznie i nie umiałem znaleźć odpowiedniego odbicia - ubolewał Brzozowski. Także Rafał Sikora, najniżej sklasyfikowany Polak na 28. miejscu (z rekordem sezonu 4:50.08) jest zdania, że przez indolencję arbitrów prawdopodobnie on także dołożył jeszcze jedną pętlę. - Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. Może to przez warunki pogodowe sędziowie stracili czujność? - zastanawiał się Sikora. Inna sprawa, że nasz zawodnik wiele obiecywał sobie po nocnym starcie, w granicznych warunkach, ale okazało się, że nie docenił wyzwania w Dausze. Żywił nadzieję, że po spokojnym początku to on będzie "zbierał" z trasy rywali, a tymczasem sam miał bardzo wiele kryzysów, które wielokrotnie zmuszały go nawet do zatrzymania się na trasie. - Ten start kosztował mnie najwięcej w życiu. Kilkadziesiąt razy stawałem na 30 sekund przy stole, żeby napić się i polać się wodą. Doceniłem obecne tutaj warunki, ruszyłem bardzo wolno i taktycznie, ale po 18. kilometrze "odcięło" mi nogi i nie mogłem przyspieszyć - tłumaczył Sikora. Miejsca na podium chodu mężczyzn na 50 km uzupełnili rutynowany Portugalczyk 43-letni Joao Vieira, a po brązowy medal sięgnął Kanadyjczyk Evan Dunfee. Z 46 zawodników, którzy stanęli na starcie, do mety nie dotarło aż 18 chodziarzy. Przyczyna była ta sama i dopadała nawet największe sławy tej dyscypliny. Sensacją było bardzo szybkie zejście z trasy obrońcy tytułu Francuza Yohanna Diniza, a na 22 km przed metą z torturowania organizmu zrezygnował 36-letni Słoweniec Matej Toth, mistrz olimpijski z Rio de Janeiro. - Nie widziałem możliwości ukończenia tych zawodów, w Dausze powietrze po prostu stoi, a ja nie chciałem ryzykować zdrowiem. Obiecałem w domu, że wrócę z Kataru zdrowy - powiedział w rozmowie z Interią Toth. Artur Gac, Dauha