W grudniu 1980 r. odbył się jeden z najbardziej dramatycznych meczów reprezentacji Polski. I nie chodzi o stronę sportową, ale bezpieczeństwo piłkarzy. Zawodnicy Ryszarda Kuleszy prowadzili 1-0, gdy drugą bramkę zdobył Leszek Lipka. Liniowy pokazał, że zrobił to ze spalonego, ale główny bramkę uznał. I wtedy na maltańskim stadionie rozpętało się piekło...Piotr Jawor: Śni się Panu czasem tamten mecz na klepisku w Malcie? Leszek Lipka, były zawodnik Wisły i reprezentacji Polski: - Nie, ale przypominali ostatnio to spotkanie przy okazji tego, jak Polaków w Albanii obrzucili butelkami. Ale tak sobie myślę, że chyba jednak lepiej dostać plastikową butelką niż kamieniem (śmiech). No tak, ale minęło 31 lat, a dziwne przedmioty dalej lecą z trybun. - Najgorsze na tej Malcie było to, że oni tych kamieni mieli pod dostatkiem. Na boisku trawy nie było, ale kamieni na trybunach nie brakowało. Mogli w nas ładować do woli, ale na szczęście za daleko nie potrafili rzucić, więc "schowaliśmy się" po prostu na środku boiska. Czekaliśmy na pomoc miejscowych i w końcu jakoś uciekliśmy do szatni. Tam też musieliśmy chwilę posiedzieć, nim głowy kibicom się ostudziły. W szatni było spokojnie, ale musieliśmy czekać na posiłki policyjne. Służby podobno nie do końca sobie radziły. - Też byli zaskoczeni, a w takich krajach wszystko organizuje się jak najniższym kosztem. A im mniej ochroniarzy, tym taniej. Tam była ochrona taka, jak teraz na A-klasie. Stoi trzech facetów, którzy nie mają nawet nic wspólnego z ochroną. Dopiero jak przyjechała policja, to mogliśmy czuć się bezpiecznie. Na szczęście płot był trudny do sforsowania, bo zakończony drutem kolczastym. Gdyby nie to... - No mogliby wtargnąć na murawę. Coś musiało ich przed tym powstrzymać, bo na pewno chętnie by to zrobili. Nie wiem, jakim cudem w ogóle ten stadion został dopuszczony do organizacji takiego meczu. Ale wtedy niektóre państwa "wciągano" do międzynarodowych rozgrywek i pozwalano grać na tego typu obiektach. Dziś byłoby to nie do pomyślenia. Ten mecz był jednak historyczny. - Tak, i to z trzech powodów: jedyny mecz reprezentacji na klepisku, jedyny niedokończony i moja jedyna bramka w kadrze. Śmiałem się, że później już nie strzelałem w reprezentacji, by kibiców nie prowokować. Chyba tak samo pomyślał selekcjoner Antoni Piechniczek, bo przestał pana powoływać. - Bał się tak bardzo, że na moją pozycję wolał brać rosłych zawodników ze Śląska (śmiech). Rodzina czasem wspomina pana bramkę? - Zdarza się... Moja córka ciągle jest w piłce, na linii sędziuje mecze w ekstraklasie kobiet. Poszła trochę w moje ślady. A sądzi pan, że córka przy tym golu na Malcie odgwizdałaby panu pozycję spaloną? - Teraz chyba tym bardziej sędziowie by to puścili. Przedtem nieważne, gdzie był zawodnik, to mu odgwizdywali spalonego. A na Malcie piłka nie szła w ogóle w moją stronę, później rywale wrócili i dopiero wtedy piłka do mnie trafiła. Wówczas na pozycji spalonej już nie byłem. I tak wpadła moja pierwsza i ostatnia bramka w reprezentacji. Rozmawiał Piotr Jawor