Gdy trener Jakub Urban charakteryzował każdą z podopiecznych, to przy Kobus-Zawojskiej rzucił: "optymistka". "Tak jest, choć nie zawsze mi się to udaje. Zwłaszcza ten rok był dla mnie pełen wzlotów i upadków. Dlatego ten medal tym więcej dla mnie znaczy. Nie ukrywam, że kilka miesięcy przed igrzyskami nie dość że zaraziłam się COVID-19, to jeszcze załapałam bardzo duży dołek psychiczny. Jedynym ratunkiem był mój mąż. Wyprowadził mnie z tego i mogłam stanąć na tym podium. Dlatego jestem z siebie bardzo dumna, bo mogę siebie nazwać teraz multimedalistką olimpijską. Dziękuję przede wszystkim dziewczynom, bo sama bym tego nie zrobiła" - zaznaczyła zawodniczka, która ma w dorobku także brązowy krążek igrzysk z Rio de Janeiro w tej samej konkurencji. Jak dodała, wspomniany kryzys dopadł ją przed zawodami Pucharu Świata w Lucernie. "To nie było nic przyjemnego. To materiał na książkę. Nawet miałam taki czas, że zaczęłam spisywać pamiętnik. Wiele to dla mnie znaczy. Przekraczając w środę linię mety, aż się popłakałam. Powiedziałam sobie +Aga, jesteś silna, nie tylko w wioślarstwie+. Nie było fajnie. Na szczęście mój mąż jest moim psychologiem oraz dobrzy ludzie są wokół mnie. Gdyby nie oni, to by mnie tu teraz nie było" - podkreśliła. Przyznała, że przed startem w finale miała obawy związane z trudnymi warunkami na torze olimpijskim. "Stwierdziłam jednak, że nie pokona nas wiatr. Początek był ciężki. Umawiałyśmy się na mocny start, a zostałyśmy z tyłu. Nie tak to miało wyglądać. Trzeba było coś zrobić, przede wszystkim popłynąć z wiarą na drugiej połowie dystansu. Bo nieraz już byłyśmy w czołówce, mimo że początek miałyśmy gorszy. Tym bardziej to cieszy, bo w Rio de Janeiro ruszyłyśmy pierwsze, a potem spadłyśmy na trzecie miejsce. Teraz wywalczyłyśmy srebro" - zaznaczyła Kobus-Zawojska. Przyznała, że krążek wywalczony w stolicy Japonii jest cięższy o jej bagaż doświadczeń. "Który mimo wszystko jest dla mnie bardzo cenny. Bo jak miałam gorsze chwile i się denerwowałam na pewne rzeczy i ludzi, to moja pani psycholog mi powiedziała, by nie traktować tych osób jako wrogów tylko jako swój rozwój. I tak do tego podchodzę. Do Rio de Janeiro pojechałam jako zawodniczka, która chciała coś ugrać, a tu wiedziałam, że nie ma opcji, by było inaczej" - podkreśliła. Zapytana, jakie emocje na pierwszym planie pojawiły się u niej, gdy przekroczyła w środę linię mety, odparła, że była to zdecydowanie ulga. "Pomyślałam 'Koniec, jest fajnie. Jadę do męża i rodziców, czas na wakacje i brak myślenia o wiosłach'. Generalnie chciałabym zachęcić ludzi do amatorskiego uprawiania tej dyscypliny, ale muszę trochę odpocząć od tego reżimu treningowego. Od tego schematu - śniadanie, trening, obiad, trening, masaż, spanie. Chcę wypić wino na balkonie, a w tym momencie sake i tyle" - rzuciła z uśmiechem zawodniczka, która pod koniec sierpnia skończy 31 lat. Poproszona o doprecyzowanie, jak długo potrwa jej przerwa, odparła, że na razie jeszcze sama nie wie. "Ale na pewno muszę odpocząć od tego. Na pewno nie od razu będą te wakacje. Najpierw chcę pobyć w domu w Warszawie, pocieszyć się tym medalem. Potem czeka nas ślub znajomych na Sycylii. Chciałbym też zobaczyć świąteczną choinkę w Nowym Jorku" - wyliczała. Jak na razie nie wiadomo jeszcze, w jakim składzie osada ta będzie startować w kolejnych imprezach. "Ja na pewno potrzebuje przerwy. Potrzebuje dobrej imprezy i mojego męża. Mam nadzieję, że on stanie na wysokości zadania" - skwitowała humorystycznie doświadczona zawodniczka z Warszawy. Jak dodała, bliscy bardzo przeżywali jej start. Najdłużej nie kontaktowali się z nią po finale rodzice. "Napisałam więc do nich 'żyjecie?', a tata odpisał, że mama zwymiotowała. Bardzo mi przykro, bo rodzice mieli tu być ze mną, ale ze względu na pandemię było to niemożliwe. Ten sukces nie był efektem pięciu lat treningów, to jest całe życie. To w dużym stopniu ich zasługa. Oni mnie zachęcili do tego sportu i wiem, że mama zwymiotowała, bo była całą sobą ze mną. Jest mi ich szkoda, bo wiem, że bardziej to przeżywali ode mnie. Bo ja mam wpływ na wynik, a oni nie" - zwróciła uwagę. Rywalizację czwórek podwójnych w Tokio wygrały Chinki, które miały ogromną przewagę nad resztą stawki. "Popłynęły rekord świata, były poza zasięgiem. Dlatego dla mnie to jest trochę złoto. Mówi się, że srebrny medalista to pierwszy przegrany, ale Chinki tak dobrze popłynęły, że nie możemy mówić tu o porażce" - oceniła Kobus-Zawojska. Zapewniła, że wbrew mniemaniu, iż w kobiecych grupach dochodzi często do tarć, to ona, Maria Sajdak, Marta Wieliczko, Sajdak i Katarzyna Zillmann nie mają z tym problemu. "Kobiety nieraz potrafią się dogadać lepiej niż faceci. Jak się pokłócimy, to normalne, ale każda umie przyjąć na klatę swój błąd i powiedzieć 'przepraszam'" - zaznaczyła. Jej osada wywalczyła pierwszy medal dla Polski w tych igrzyskach. Wcześniej spora grupa krajowych sportowców przedwcześnie zakończyła występ. Co najmniej część z nich spotkała się potem w internecie z hejtem z tego powodu. "Gdy to zobaczyłam, to poczułam duże zdenerwowanie i napięcie, więc już tego nie śledzę. Trochę poczytałam na temat Igi Świątek. Te komentarze były w ogóle bez sensu, bo dziewczyna była tak załamana. Poza tym mam duży szacunek do tego, co ona ogólnie zrobiła. To przykra sytuacja. Jak to mówią, prawdziwy kibic jest dumny po zwycięstwie i wierny po porażce. Uważam, że polscy fani tak powinni do tego podchodzić. Owszem, przykro, że tak późno był ten pierwszy medal, ale miejmy nadzieję, że przekazałyśmy pałeczkę dalej" - podsumowała mistrzyni świata sprzed trzech lat i srebrna medalistka czempionatu globu z 2019 roku w czwórce podwójnej. Z Tokio Agnieszka Niedziałek