To taki sukces, po którym pomyślał pan: "wreszcie"?Tomasz Kryk: - Chyba tak. W końcu jest medal i przełamana niemoc czwórek. Pewnie, że jest niedosyt, ale gdzieś ostatnio przeczytałem taki tekst, że miejsce to można sobie zająć w autobusie lub w kinie. A tu, w finale olimpijskim, o każde lepsze trzeba nieźle zapieprzać. Każdy wyścig jest inny, Nowozelandka Lisa Carrington szła po cztery złote medale, a zostanie z trzema. My jakby wyrównaliśmy wynik z Rio de Janeiro, ale zdobyty przez większą grupę zawodniczek. Pewnie przyjdzie czas na analizę i małe reformy, bo zawsze można gdybać. Ja już mam parę wniosków, które pewnie przeleję na papier i może władze polskiego sportu się nad nimi pochylą, a może na euforii zdobytych przez całą reprezentację medali uznamy, że wszystko jest okay i nic nie należy zmieniać. Jakie "małe reformy" ma pan na myśli?- Ostatnio sport był bardzo szeroko finansowany. Być może oczekuję, żeby kajakarki też zostały docenione i miały sponsora tytularnego w postaci spółki skarbu państwa. Bo poza Martą Walczykiewicz i Karoliną Nają reszta nie była otoczona taką opieką. Czy to jest niszowa dyscyplina? Jeśli weźmiemy kajakarstwo jako turystykę i rekreację, to jest to całkiem fajny sport. Na świeżym powietrzu, zawsze zgodnie z naturą i zdrową energią, więc czemu na przykład Enea nie miałaby przy okazji trochę pomóc? Ja bym oczekiwał większej presji ze strony ministerstwa.Na was wszystkich?- Na sobie.Presji w jakim sensie?- Może więcej spotkań, może oczekiwanie ode mnie jakichś sprawozdań, koncepcji? To pan w ogóle nie zdaje sprawozdań, nic takiego od pana się nie wymaga?- (cisza)Wymowna ta pana cisza. - Było wiele zmian, była pandemia, w ostatnim okresie zmieniło się trzech ministrów. Nie wiem, czy to pomaga. Ja zawsze wysoko zawieszam poprzeczkę i nie odpuszczam.Ale pieniądze na wszystkie zgrupowania dostajecie?- Tak, ja absolutnie nie narzekam, że czegoś nam brakowało. Ale jak oglądam Nową Zelandię, reprezentację Niemiec i inne drużyny, to myślę, że nie ma miejsca na bylejakość. Nie będzie dużych wyników, jeśli będziemy pozwalali na bylejakość. Od wyżywienia, przez całą logistykę i organizację. Może pewne zmiany i przesunięcie środków w trochę inne miejsca pomogłoby, byśmy mogli szkolić szerszą grupę. Nadchodzi też czas wyborów w polskich związkach po igrzyskach, pewnie będą zmiany. Oby były one ewolucyjne, a nie znowu trochę nas cofające. Czy ten temat już pan podnosił w rozmowie z kimś wyżej postawionym, czy niejako teraz, na zasadzie apelu, zwraca pan uwagę na sprawę?- Ostatnim ministrem sportu, z którym rozmawiałem, był Witold Bańka. I to wielokrotnie, on sporo pomagał Beacie Rosolskiej, Marcie Walczykiewicz i Karolinie Nai.Trochę czasu od odejścia ministra Bańki minęło.- W sporcie potrzebna jest stabilność. Nie wiem, czy to jest przypadek, ale wszystkie zawodniczki w tej medalowej czwórce rozpoczynały kariery, gdy objąłem reprezentację w 2009 roku. Pierwsza była Karolina Naja, wtedy jako 19-latka przechodziła z kadry juniorek. Później, z pokolenia na pokolenie, unifikowaliśmy technikę wiosłowania, metody treningowe i uczyliśmy poprawnego wykonywania ćwiczeń na siłowni. Z czasem pojawiła się bardzo duża presja na odpowiednie żywienie, więc po drodze zrobiliśmy badania genetyczne komu służy gluten, a komu nie. Jest tyle dziedzin, w których jeszcze można się poprawić. Kibicuj naszym na IO w Tokio! - Sprawdź Studio Ekstraklasa na żywo w każdy poniedziałek o 20:00 - Sprawdź!Które konkretnie obszary ma pan na myśli? - Chciałbym mieć tu jeszcze panią analityk do badań krwi, która z jakichś przyczyn nie mogła przyjechać.Mówi pan, że środki na to są. Czyli problem jest w ich rozdysponowywaniu?- Uważam, że pandemia była świetnym alibi. Bo o wiele rzeczy wnioskowałem wcześniej i później. Czyli zaniechania i ta, jak pan to nazwał, bylejakość?- Dokładnie. Moja osoba tylko stara się to wszystko spiąć, ale sport na dzisiejszym poziomie potrzebuje zespołu. Mamy tutaj dwie panie fizjoterapeutki, trenera przygotowania ogólnego, który jest też naszym psychologiem, a także kinezjologa, lekarza i specjalistę z Instytutu Sportu. A do tego inne osoby, których tutaj nie ma, ale na co dzień nam pomagają.Trochę osób pan wymienił. Jak zatem liczbowo wyglądają sztaby największych rywali? - Ja nawet tu nie liczyłem. Wyłączyłem się, zresztą obiecałem to jakiś czas przed bezpośrednim przygotowaniem startowym. Myślę, że w ostatnich latach jest to porównywalne. Przed Tokio brakowało nam analityka, który badałby zakwaszenie i poziom hormonów w organizmie. To są bardzo przydatne wiadomości. Myśmy ostatni okres przerabiali praktycznie mailowo z doktorem Sitkowskim, fizjologiem z Instytutu Sportu, który robił nam badania wydolnościowe, codziennie wymienialiśmy się poglądami i wysyłałem mu sprawozdania z treningów. Ocenialiśmy formę dziewczyn, tylko jakby na oko, na samopoczucie dziewczyn, na podstawie prędkości łodzi, które widziałem i uzyskiwanych czasów. Ale znów jesteśmy w czołówce reprezentacji kobiet, więcej nie ma co gadać. Jest dobrze. Wszystkim chyba chodzi nie o czepianie się, ale szukanie rozwiązań, które pozwolą odnosić jeszcze większe sukcesy.- Ja oczekuję takiej debaty, z której coś wyniknie, a nie żeby skończyło się po miesiącu, dwóch czy trzech i żebyśmy znowu obudzili się z wyliczeniami szans medalowych. Chcę, żeby powstało kilka zespołów wokół ministerstwa. Żeby ci ludzie się zaangażowali. Ja nie dostałem żadnego telefonu z pytaniem w czasie pandemii, jak się czuję i czy może potrzebuję psychologicznego wsparcia. Przecież myśmy w pandemii trenowali i normalnie jeździliśmy na zagraniczne zgrupowania, ani trochę się nie zatrzymaliśmy. Czytałem o kiszonkach i jako ciekawostkę powiem wam, że odezwała się do mnie pani z gospodarstwa agroturystycznego w Dolinie Baryczy, że od 55 lat produkują takie ekologiczne rzeczy i, jako firma rodzinna, chętnie wspomogą kadrę kajakarek. Jeszcze bardziej wgłębiłem się w temat, dlaczego wszystko to, co mamy w jelitach, jest takie ważne i jaki ma wpływ na naszą odporność. Ale jednoosobowo nie da się wszystkiego zrobić. Może chcielibyśmy też wejść w telemetrię. Na przykład Niemcy zawsze sprawdzają prędkości łodzi, mają analityków, którzy rozkładają specjalny sprzęt. A kiedy sami obsługują imprezy w Duisburgu, to podobnie jak Omega na igrzyskach, zbierają sobie informacje o wszystkich reprezentacjach. I wiedzą, jak pływa na przykład moja czwórka. Wiedzą, gdzie my mamy słabsze punkty i jaką mamy taktykę pokonywania dystansu. Mówił pan o kiszonych ogórkach, kapuście, które wozicie ze sobą oraz zapasie sprzętu. Co jeszcze takiego wzięliście do Tokio, czego pan nie wymienił?- Dodatkowo przywieźliśmy basen chłodzący, aby w ciężkich warunkach jak najszybciej się regenerować. W nowoczesnym treningu to jest kluczowa kwestia. Obciążenia można zadawać zawodniczkom w nieskończoność, ale sztuką jest kwestia właśnie regeneracji i powrotu organizmu do stanu równowagi po wysiłkach, aby móc rozpocząć kolejne treningi. Jak działa ten basen?- Ma on specjalny agregat, który przy 40 stopniach Celsjusza dawał radę schładzać wodę do 6 stopni. To nowoczesne urządzenie. Ile osób do niego się zmieści?- Nasz jest na dwie osoby. Co dwa seanse zmieniamy wodę, mimo że zawsze przed wejściem dziewczyny się kąpią. Na jak długo wchodzi się do tak schłodzonej wody?- To są kwestie indywidualne, ale zimą nawet morsowaliśmy, bo część zajęła się tym na poważnie. W styczniu i w lutym zawsze w ramach odnowy biologicznej wszyscy się zanurzamy w takiej chłodnej wodzie. Pan również?- Mogę nawet przesłać zdjęcia, jak siedzę w przeręblu. Mnie igrzyska też dużo kosztowały. Trenowałem praktycznie z dziewczynami. W lipcu wjechałem na Stelvio (najwyższy punkt na trasie Giro d'Italia - przyp.). Ruszyłem rowerem z Bormio z 1300 metrów n.p.m. na 2768 m. W jakim czasie?- Dwie godziny i osiem minut. W wieku 51 lat przy średnim tętnie 165. Trzeba było zgłosić się w Tokio do rywalizacji jedynek.- (uśmiech) Ja dużo oczekuję od dziewczyn, ale od siebie też wymagam. I tu mogę podziękować żonie i synowi, że są tacy cierpliwi. Żona swoje marzenia i plany podporządkowała pod to, żebym ja się mógł realizować. Ona się bardziej zajęła wychowaniem syna, teraz jest już na studiach i mają częstszy kontakt. Rodzina to mój wielki kibic. A ja między rodziną a drużyną stawiam znak równości, z małym wskazaniem na rodzinę, bo to są więzi osobiste. Ale z dziewczynami spędzamy razem po 230-240 dni w roku. To jest szmat czasu od lat. I nie zanosi się, żeby to się zmieniło. Mimo że mieliśmy propozycję z kolegą Maciejem (Junke - asystent Kryka - przyp.), to jeżeli władze polskiego sportu uznają, że dobrze pracujemy i pozwolą, to zostaniemy w kraju. Innej opcji nie ma. Skąd mieliście tę propozycję?- W lutym 2020 roku, jeszcze przed pandemią, dostaliśmy ją od Chińczyków. Byliśmy w tym samym miejscu na zgrupowaniu i oni pływali za naszą grupą motorówką. Fotografowali, patrzyli i pytali nas o wiele kwestii. Padły propozycje, chcieli nasze maile, telefony. Pewnie trudno odrzucić taką propozycję?- Nie. Tutaj więzi emocjonalne są takie, że... I co, dla 10 tysięcy złotych w tą czy w tamtą? Żony bym w ogóle nie widział. Byłbym tam, daliby mi bilet, żebym raz lub dwa razy w roku przyleciał do Europy. Może jeszcze na święta, a może nie. Nie, to nie dla mnie. Jednak otwartą furtkę pan sobie pozostawił?- Nie zakładam tego. Decydująca może być zmiana podejścia, o której pan wcześniej mówił?- Nie, my sobie radzimy. Choć z takich powodów z naszych wioseł odszedł trener Marcin Witkowski do kadry Niemiec. Cztery lata temu przebąkiwał, że o zbyt wiele rzeczy musiał się dopominać, kłócić i zgłaszać wnioski. Proszę jednak nie odebrać tej mojej wypowiedzi jako narzekanie. Ja wywieram presję, również na zawodnikach, bo muszę. Gdybym odpuścił, to w Tokio bylibyśmy w finałach B lub na miejscach 4-6. w finałach A. Artur Gac z Tokio