To był dreszczowiec, w którym koniec końców Lisek odegrał jedną z wiodących ról. Ale zanim można było radować się z awansu najlepszego polskiego tyczkarza do finału z 6. miejsca, trochę nerwów trzeba było zjeść. Podopieczny Marcina Szczepańskiego zaczął bezbłędnie od 5.50 m, po czym pojawiły się schody. Już wysokość 5.65 m sprawiła nie lada problemy Polakowi, który dwa razy sobie nie poradził i stał pod ścianą. Ostatnia próba jednak zakończyła się sukcesem.Ten sam scenariusz powtórzył się na pułapie 5.75 m. Wysokością kwalifikacyjną miało być 5,80, jednak okazało się, że nie było potrzeby tyle skoczyć. Po wszystkim rutynowany Lisek nie ukrywał, że ranga eliminacji na takiej imprezie, nawet pomimo wielkiego doświadczenia, zawsze sporo "waży". - Dzisiaj wygrała moja zimna głowa, to znaczy fakt, że nie dałem się presji, choć sam ją sobie nakładam, a także wy na mnie. Niewątpliwie skakanie w trzecich próbach nie jest łatwe. Gdy raz w konkursie uda się skończyć w trzeciej próbie, gdzie szanse są 50 na 50, czyli potrzebne jest wielkie szczęście, to na następnej wysokości jesteś rozwalony psychicznie - bez ogródek przyznał Lisek. Kibicuj naszym na IO w Tokio! - Sprawdź Studio Ekstraklasa na żywo w każdy poniedziałek o 20:00 - Sprawdź! To najlepiej pokazuje, ile mentalnie kosztowały Polaka sobotnie eliminacje, w których jego losy ważyły się w newralgicznych momentach. - Musiałem fokusować się maksymalnie i na szczęście to mi się udawało - dodał, uśmiechając się wymownie.Specyfika eliminacji dała się we znaki nie tylko naszemu gwiazdorowi. Nawet taki gigant, jak Szwed Armand Duplantis zaliczył potknięcie, co więcej, na wysokości 5.50 m. Inna sprawa, że 21-letni gigant udowodnił, że w rozgrywce o najważniejszy medal może nie mieć godnego siebie rywala. Tak przynajmniej uważa Lisek. - Myślę, że "Mondo" jest poza konkurencją, chociaż to jest sport. Jest w piekielnej formie i na każdym skoku widać, że u niego przewyższenie jest bardzo duże. Nie tak jak u Liska, który dzisiaj oblizywał poprzeczkę, ale przynajmniej była dobra - humor Polaka nie opuszczał. I dodał: - Tak, myślę że pozostali będziemy się bić o drugie i trzecie miejsce. Ponieważ sport jednak bywa nieobliczalny, to również finał skoku o tyczce może mieć nieoczekiwany przebieg. A gdyby tak się stało, to Polak ma dla wszystkich dobrą informację: - Uważam, że w finale zadbamy o emocje, więc znów nie będziecie musieli pić kawy. Na pewno zdecydowanie lepiej, że finał odbędzie się wieczorem. Generalnie staram się nie patrzeć na takie okoliczności, ale jednak poranna pora nie pomaga. Trzeba szybko wstać, rozbudzić się, wziąć zimny prysznic. Dlatego uważam, że w finale będzie łatwiej, ale nie tylko mnie, lecz również innym zawodnikom - zapowiedział Lisek. Podczas pobytu w Tokio nasz zawodnik szczególnie się nie wysypia, ale to nie okoliczność, w której szukałby jakiegoś usprawiedliwienia. Dodał bowiem dość zabawnie, że "Lisek generalnie nie jest śpiącym liskiem". - Generalnie nie śpię za dobrze, tak że również tutaj mój sen trwa 5-6 godzin. Jednak to taka moja norma, więc nie przejmuję się, że może mi przeszkodzić.Niepowetowaną stratą w konkursie będzie absencja jednego z najgroźniejszych rywali Polaka, Sama Kendricksa. Amerykanin z powodu pozytywnego wyniku na koronawirusa został pozbawiony szansy startu. Rywalizacja w zawodach to jedno, a na co dzień nawet najgroźniejsi rywale żyją w dobrych relacjach, dlatego Polak bardzo współczuje brązowemu medaliście poprzednich igrzysk. - Rozmawialiśmy z Samem. Dobre przynajmniej jest to, że Amerykanie przysłali czwartego zawodnika. To strasznie dziwne i trudne igrzyska z powodu wirusa. Do końca nie wiemy, jak się zachować. Staramy się, poza niektórymi wyjątkami, oczywiście zachowywać dystans społeczny, czyli wszędzie nosimy maski. Moim zdaniem to trochę niesprawiedliwe, że zabrakło Sama. Uważam, że powinno to zostać trochę inaczej rozwiązane, ale też do końca nie wiem jak - skomentował Lisek. Artur Gac z Tokio