Jak czujesz się dzień po tym wszystkim, co wczoraj rano wydarzyło się w Sapporo? Dawid Tomala: - Myślę, że to do mnie jeszcze nie dotarło. Na razie bardziej daje znać o sobie zmęczenie i ogólnie ból całego ciała. Jeszcze nigdy nie czułem się w ten sposób. Boli mnie dosłownie wszystko od stóp po barki. Super się cieszę, dalej nie mogę uwierzyć, że to zrobiłem, wiedząc z jak utytułowanymi zawodnikami stawałem na starcie. Sport po raz kolejny pokazał, że nie ma rzeczy niemożliwych. Tak szczerze: czego oczekiwałeś od siebie przed startem? - Oczekiwałem tego, że będę w pierwszej dziesiątce, a najwyżej w ósemce. I to były nadzieje bardzo wysokich lotów, ponieważ na imprezie docelowej tej rangi po raz ostatni byłem w Londynie, gdzie zająłem 19. miejsce. Myślę, że tamto doświadczenie bardzo wiele mnie nauczyło, a teraz zaprocentowało. W Sapporo w ogóle nie miałem stresu przed startem, a w Londynie był on bardzo duży. Teraz podszedłem do tego zupełnie inaczej, bardziej profesjonalnie, co zaowocowało złotym medalem. Jesteś w stanie powiedzieć, skąd wziął się taki wynik? To kwestia przygotowania, aklimatyzacji? - Myślę, że wszystko to razem wzięte. Jeżeli chodzi o treningi, to zostały przeprowadzone idealnie, zrobiłem wszystko to, co chciałem. Wcześniej na obozie wysokogórskim czułem się, jeśli można tak powiedzieć, aż za dobrze. To znaczy chodziło mi się luźno na bardzo wysokich prędkościach, czego się nie spodziewałem, ale było to fajną prognozą na przyszłość. A jeśli chodzi o aklimatyzację, najtrudniejsza dla mnie była nie tyle pogoda, co zmiana czasu. Bardzo męczyłem się z tym, aby nie spać w ciągu dnia, a z kolei w nocy miałem wielkie problemy z zasypianiem. Jednak udało mi się to w końcu przełamać, tu zaprocentowało doświadczenie z obozu w Australii sprzed kilku lat, bo wiedziałem, ile będę na to potrzebował czasu. Wtedy trwało to około siedmiu dni i w Japonii się potwierdziło. - Wszystko w moim przypadku zagrało idealnie. Zawodnicy z olimpijskiego podium, z którymi rozmawiałem, powiedzieli mi, że oni nie zaadaptowali się do wysokiej temperatury aż tak dobrze, cały czas ją odczuwając. Natomiast ja praktycznie nie miałem z pogodą żadnego problemu. Dopiero pod koniec chodu na 50 km pojawił się kłopot, ale nie chodziło o pogodę, lecz dawało znać o sobie wyczerpanie energetyczne. Ze względu na to, że na 30 km bardzo mocno ruszyłem, na końcówce musiałem za to zapłacić, ale było warto. Jak wygląda logistyka takiego chodu, jeśli chodzi o przygotowanie napojów i pożywienia oraz rozłożenie tego w czasie? - Jeżeli chodzi o napoje, to z reguły przygotowujemy je tego samego dnia rano, ponieważ starty na 50 km najczęściej są o godzinie 8 rano. Tutaj to wszystko wyglądało zupełnie inaczej, ponieważ już o godz. 2:30 w nocy musieliśmy wstawać, a o 3:30 był wyjazd. I tak naprawdę pierwszy raz, a mieszkałem z Arturem Brzozowskim, przed samymi zawodami ogarnialiśmy całe picie. W zasadzie jeszcze pięć minut przed startem trzeba było nieco przerobić coolery do noszenia lodu na szyi. Nie było już czasu na przeszywanie, więc użyliśmy taśmy. To był totalny spontan, co koniec końców wyszło na plus, bo w ogóle nie było momentu, bym poczuł stres. Po prostu nie było czasu o tym rozmyślać. Musiałem jeszcze skorzystać z usług fizjoterapeuty, ponieważ już od bardzo dawna mam problemy z nogą, co odezwało się na starcie. Kto szył te coolery? - Mama. To był ogólnie pomysł taty, jeśli chodzi o torby i właśnie coolery. Przed igrzyskami przyjechałem do domu i myślę: coś trzeba zrobić. I wyobraźcie sobie, że coolery zostały uszyte ze starego prześcieradła. Naprawdę. Ale sprawdziły się bardzo dobrze. Zdarzyło się, że niektóre z nich, które przekazywali mi trenerzy na trasie, za bardzo zostały wypełnione lodem, przez co miałem duże obciążenie na barkach. Oczywiście chłodzenie było super, ale musiałem zdejmować je wcześniej niż chciałem, bo najzwyczajniej w świecie czułem nadmierny ciężar w nogach. Przy takim dystansie, na którym stawia się prawie 50 tysięcy kroków, nawet małe obciążenie, typu 100 gramów, robi bardzo dużą różnicę. A tu mówimy o plus-minus kilogramie. Czy to jest normalne, że zostałeś mistrzem olimpijskim startując dopiero trzeci raz w karierze na 50 km, z czego wcześniej tylko raz ukończyłeś ten morderczy dystans? - Ciężko mi powiedzieć, ale jak się okazało, chyba tak (śmiech). Trzeba brać byka za rogi i szaleć, a teraz pić szampana. Patrząc z perspektywy uważam, że wszystko zadziałało na moją korzyść. Dlaczego? - Ponieważ w momencie, gdy ruszyłem, nikt z zawodników nie wierzył w mój sukces. Rozmawiałem z nimi po starcie i potwierdzili, że... Zlekceważyli cię na początku? - Tak, zdecydowanie. Na początku ruszył Chińczyk, ale później peletonem go wciągnęliśmy. I myślę, że podobne podejście rywale mieli do mojej szarży. Oczywiście nie miałem doświadczenia na 50 km, więc tak naprawdę niektórzy w ogóle mnie nie znali. Zlekceważyli mnie i za to zapłacili. Nie da się ukryć, że twoja kariera kilka lat temu znalazła się na dużym zakręcie i stanęła pod sporym znakiem zapytania. Ty sam miałeś wtedy wątpliwości i dylematy, co robić dalej bez finansowania. Wczoraj rozmawiałem z Łukaszem Nowakiem, który przyznał, że on w pewnym momencie już nie dostrzegał światełka w tunelu, w przeciwieństwie do ciebie, w efekcie czego zakończył karierę. - Ja zawsze bardzo chciałem reprezentować wojsko i z nim wiązałem przyszłość, bo jeśli chodzi o spokój psychiczny, to dla sportowca jest on najważniejszy. Tego tematu do tej pory nie udało się ruszyć. Natomiast faktycznie był taki moment, około czterech lat temu, gdy po sezonie w ogóle zrezygnowałem z chodu. Postanowiłem, że już nie będę trenował i kompletnie nic w tym kierunku nie robiłem przez pół roku. W tym czasie bawiłem się w siłowni, korzystałem z życia i bardzo dużo pracowałem. Były dni, gdy spędzałem w pracy po 12 godzin. W końcu jednak wróciła mi ochota do chodu sportowego, bo zdałem sobie sprawę, że bardzo lubię to robić i daje mi to bardzo dużo radości. Choć były sytuacje, że odradzałem ludziom chód mówiąc, że mogą robić dużo innych rzeczy, gdzie będzie im łatwiej. Generalnie każdego namawiam do uprawiania sportu, ale jeżeli chodzi o wybór konkurencji, to teoretycznie można robić inne rzeczy i męczyć się mniej w krótszym czasie (śmiech). Ogólnie chęć rywalizacji była tym, co zawsze mną kierowało. Na pewno nie finanse, bo tych w chodzie jakby nie ma, oprócz tego, że można mieć stypendium i to, na co sobie sam zapracowałem. - Tak samo było teraz, chcąc zakwalifikować się na igrzyska do Tokio. Od października ubiegłego roku pracowałem po 8 godzin dziennie na budowie po to, aby opłacić obóz przygotowawczy i móc walczyć o minimum olimpijskie. Też wyobrażałem sobie to trochę inaczej, ale niestety życie pisze swoje scenariusze. Po prostu chciałem mieć komfort, jeśli chodzi o finanse, aby już nie musieć podejmować pracy w momencie, gdy rozpocznę przygotowania do igrzysk. Od 1 stycznia tego roku chciałem mieć pewność, że nie będzie takiego momentu, gdy już na igrzyskach pomyślę sobie: kurcze, coś zawaliłem! Od tego dnia rozpocząłem treningi na sto procent z myślą o igrzyskach, a spokojne myśli dawały mi mnóstwo siły. Wiedziałem, że zrobiłem wszystko i gdybym nawet nie zdobył złotego medalu, to byłbym pewien, że nic więcej nie mógłbym z siebie dać. Rozmawiał Artur Gac, Tokio