W Japonii cały czas trwa stan wyjątkowy, ponieważ epidemia koronawirusa przybiera na sile. Pierwotnie ta sytuacja miała utrzymać się do 12 lipca, ale cztery dni wcześniej premier Japonii Yoshihide Suga ogłosił przedłużenie nadzwyczajnej sytuacji prawnej do 22 sierpnia, czyli jeszcze dwa tygodnie po zakończeniu igrzysk olimpijskich. Z tego powodu wiele osób musiało przebukować wycieczki życia do kraju Dalekiego Wschodu, ponieważ stan wyjątkowy pociągnął za sobą zamknięcie granic dla obcokrajowców chcących tu podróżować w celach turystycznych. W tych okolicznościach my, osoby pracujące przy relacjonowaniu igrzysk, mamy prawo czuć się szczęśliwcami, dla których państwo na zachodnim Pacyfiku otworzyło swe wrota. Jest też jednak druga strona medalu, a mianowicie mnóstwo spraw formalnych, które najpierw trzeba było załatwić na wiele tygodni przed rozpoczęciem igrzysk, cały czas współpracując z komitetem organizacyjnym, a ostatnim wyzwaniem była już sama operacja rejsu z warszawskiego Okęcia na międzynarodowy port lotniczy Narita w Japonii. Kibicuj naszym na IO w Tokio! - Sprawdź Procedury w Warszawie przypominały bez mała zwykłą odprawę, choć na wszelki wypadek warto było zadbać o zapas czasu, z kolei sama podróż lotnicza przebiegała lekko i przyjemnie. W dodatku niektórzy, w tym ja miałem to szczęście, że w rzędzie trzech siedzeń zostałem ulokowany sam, więc łatwiej było o zrelaksowanie się i rozprostowanie nóg, co jest niezbędne podczas długiego rejsu. W powietrzu, największą część rejsu przemierzając przez terytorium Rosji, spędziliśmy planowe 10 godzin. O olimpijski spokój trudno było po wylądowaniu na lotnisku Narita, gdzie obligatoryjnie trzeba było przejść prawdziwą szkołę przetrwania. - Całość lotniskowej przygody przypomina grę komputerową. Chodzisz po labiryncie korytarzy, od okienka do okienka i zbierasz magiczne przedmioty, kwity i pieczątki. Nigdy nie wiesz, co i kiedy zadziała. Warto zbierać wszystko - przestrzegał nas jeden z kolegów, znany fotoreporter, który jako jeden z pierwszych przecierał szlaki dziennikarskiej braci w Kraju Kwitnącej Wiśni. Jeśli można było myśleć, że Adaś (pozdrawiam cię serdecznie!) przesadza, bardzo szybko należało przyznać mu rację. Byli też tacy, do których uśmiechnęło się więcej szczęścia, bo w ich telefonach zadziałała aplikacja OCHA (Online Check-in and Health report App), niezbędne narzędzie do raportowania stanu zdrowia podczas pobytu w Tokio. Dla nich pierwszy "pit stop" zakończył się szybszym przejściem do dalszej części formalności. Niestety większość osób, w tym ja, nie byłem w stanie aktywować aplikacji i tu pojawiły się schody. Wtedy absolutnie niezbędne okazywało się przedłożenie dokumentu "Written Pledge" (tzw. Zobowiązanie Pisemne) oraz wygenerowany kod QR odsyłający do kwestionariusza, w którym uprzednio trzeba było odpowiedzieć na szereg drobiazgowych pytań. Od tego momentu rozpoczęło się oczekiwanie na magiczny telefon, w którym osoba z komórki zajmującej się stanem zdrowia zezwoli na dalsze kroczenie drogą labiryntów. Mało tego, to właśnie w tym punkcie ważyły się losy kwarantanny po przylocie do Japonii. Mnie "groziły" trzy dni zamknięcia w pokoju hotelowym, ale przedłożony kilka tygodni wcześniej wniosek, w połączeniu z planem aktywności, ostatecznie został pozytywnie rozpatrzony. Zostałem o tym poinformowany o godzinie 12:30 czasu japońskiego, czyli po 3,5 godzinach od wylądowania na Naricie. "Arigatogozaimashita" - wypowiedziałem kalecząc język, choć miałem dostatecznie dużo czasu, aby w stopniu przynajmniej dostatecznym nauczyć się zwrotu oznaczającego "dziękuję". Dwie Japonki oraz ich kolega, obsługujący nas przy tym stanowisku, serdecznie się uśmiechnęli, odpowiedzieli tym samym i rozstaliśmy się ukłonami. Dalsza zabawa w labirynt trwała w najlepsze, a bardziej nerwowo zrobiło się podczas testu PCR. Dwa badania w kierunku COVID-19, wymagane do wykonania na 96 godzin przed przylotem, okazały się niewystarczające. Po oddaniu materiału do probówki trwało gorączkowe oczekiwanie w specjalnej salce. Mniej więcej po około godzinie otrzymałem wymarzoną wiadomość: "negatywny, proszę dalej". A "dalej" oznaczało kolejne punkty, aż w końcu nadszedł etap odbioru akredytacji, następnie między innymi do paszportu wbito mi pieczątkę stemplującą możliwość pozostania w Kraju Kwitnącej Wiśni maksymalnie przez 90 dni, a po drodze kilkukrotnie trzeba było wypełnić zbieżne dokumenty z danymi wrażliwych, celem przyjazdu, czy miejscem zakwaterowania. Przy tym wszystkim ciekawostką był fakt, że trzeba było uważać na zapis dat, który w zależności od druku pojawiał się w trzech formatach. Wreszcie można było odebrać swój bagaż główny, który już czekał przed taśmą, na koniec jeszcze obwąchiwany przez psa,. Po tym wreszcie można było udać się na transport. Ten został rozplanowany w dwóch etapach. Najpierw należało wsiąść do autokaru, który zawiózł nas do miejsca przesiadkowego. Tam już czekała grupa wolontariuszy, przydzielając każdego dziennikarza do osobnej taksówki. Wreszcie, po około 25 minutach, podjechałem pod hotel. Pozostała jeszcze tylko procedura zakwaterowania, odebranie kolejnej kartki z zobowiązaniem codziennego raportowania stanu zdrowia i już można było wyjechać windą na piąte piętro. Do pokoju wszedłem kilka minut przed godziną 17 czasu lokalnego, gdy w Polsce była już 10 rano. Tak oto cała operacja, rozpoczęta w Polsce dzień wcześniej o godzinie 12, zakończyła się dla mnie po 22 godzinach. Zmęczenie jednak wcale tak bardzo nie dawało znać o sobie. Dominowało poczucie ulgi, że pierwsza, przedolimpijska misja, zakończyła się dotarciem do mety. Artur Gac z Tokio