PAP: Za 10 dni zaczną się w Polsce mistrzostwa świata. Jak u pana wygląda sprawa ze zdrowiem? Georg Grozer: - Ostatnio bywało różnie, ale teraz wszystko jest w porządku. Nie mogę się już doczekać turnieju. Gra w Polsce jest dla mnie, ale pewnie i dla wielu zawodników, czymś szczególnym. Wielu siatkarzy to powtarza. Może pan powiedzieć dlaczego? - Dwa lata spędziłem w Rzeszowie i to były jak do tej pory najlepsze lata mojej kariery. I to wcale nie chodzi o sprawy sportowe. Gra w siatkówkę w Polsce sprawia po prostu radość. Kibice są zachwyceni tą dyscypliną. Nigdzie na świecie się z czymś takim nie spotkałem. Nie dziwi to pana? Przecież Polacy nie są aktualnymi mistrzami olimpijskimi, świata czy Europy. Wręcz przeciwnie - w ostatnich latach reprezentacja przechodzi poważny kryzys, ale ludzie wcale nie odwracają się od siatkówki. Zastanawiał się pan dlaczego tak się dzieje? - Wydaje mi się, że to chodzi o to, iż piłka nożna nie jest na wysokim poziomie. Mimo wszystko siatkarze mają większe szanse zaistnienia na świecie niż piłkarze. To rzadkość w innych krajach takich jak chociażby Włochy, Brazylia, Niemcy. Tam pierwsze skrzypce gra futbol. Poza tym siatkówka to też w Waszym kraju sukces marketingowy. Wiele osób skutecznie na to pracowało. Zawsze rzucało mi się w oczy, że na trybunach zasiadają młodzi ludzie. Wydarzenie sportowe stało się czymś znacznie więcej. Ludzie przychodzą jak na imprezę. Bawią się, cieszą i przy okazji kibicują. Chciałby pan jeszcze kiedyś zagrać w Polsce? - To jest jedno z moich marzeń, by przed zakończeniem kariery jeszcze zagrać w PlusLidze. Gdyby się udało, to oczywiście chciałbym wrócić do Rzeszowa. Wspominam to miejsce, ludzi z wielkim sentymentem. Ale to wcale nie jest priorytet. Chcę po prostu jeszcze raz poczuć siatkówkę w waszym kraju. Jaki cel stawiacie sobie jako reprezentacja Niemiec na mistrzostwa świata? G.G.: Celem jest medal. Wiem, że to brzmi ambitnie, ale wierzymy, iż jesteśmy w stanie to zrobić. Nasza drużyna poszła mocno do przodu. Zawodnicy zdobyli doświadczenie w zagranicznych ligach, wiedzą co znaczy siatkówka na wysokim poziomie. A wymarzony finał? Polska - Niemcy? - To byłoby coś... Ale wiadomo, że będzie bardzo trudno, nie wiem nawet czy to możliwe. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem już najmłodszym zawodnikiem i wiecznie nie będę grać. Chciałbym z reprezentacją zdobyć jakiś medal. Byłoby to historyczne osiągnięcie. Polacy w okresie przygotowawczym wyjechali na zgrupowanie do Francji z rodzinami. Myśli pan, że to było dobre posunięcie? - Bardzo dobre. Jak jest moja rodzina obok mnie, gram zawsze znacznie lepiej. To dotyczy meczów, jak i zgrupowań. Wieczorami wtedy można z dziećmi gdzieś wyjść na lody, pobawić się, oderwać się od rzeczywistości treningów. Mam po prostu w sobie więcej pozytywnej energii. Nie jest prawdą, że to zabiera siły. Wręcz przeciwnie - ja ich mam wtedy więcej. Poprawia to też atmosferę w grupie. Poznajemy przecież siebie lepiej, gdy znamy też swoich bliskich. Zamknięcie przez parę miesięcy wyłącznie w jednym towarzystwie to jest dopiero męczące i nużące. Mistrzostwa świata w Polsce potrwają ponad trzy tygodnie. Czy nie za długo? - Oj nie. Na pewno nie jest za długi. Właśnie w siatkówce był do tej pory ten problem, że graliśmy praktycznie bez odpoczynku. Jeden mecz się kończył, a już myślami trzeba było być przy kolejnym, bo mieliśmy raptem parę godzin na odpoczynek - często mniej niż dobę. To było bez sensu. A gdzie jakiś trening? Odpoczynek? Przyzwyczajenie się do nowej hali? Tego nie było. Dlatego myślę, że teraz jest to bardzo dobrze pomyślane. Ma pan swojego faworyta tych mistrzostw? - Nie będę oryginalny - Rosjanie. Myślę, że mają bardzo silną kadrę i powinni to wygrać. Ale tak naprawdę nie można lekceważyć Brazylii, Polski, Włoch, USA, Serbii czy chociażby rewelacji Ligi Światowej Iranu. W Polsce rozegrany zostanie także mecz o piąte miejsce. Myśli pan, że słusznie? - Z tego, co wiem, to on nic nikomu nie da. Dla kibiców może to jest jakieś wydarzenie, ale dla zawodników to niekoniecznie jest marzenie, żeby w takim spotkaniu brać udział. Jak przegrało się ćwierćfinał, to myśli się wyłącznie o tym, by szybko wrócić do domu. Pan teraz gra w Rosji w klubie Biełogorje Biełgorod. Wielu Polaków także próbowało swoich sił w Superlidze i niewielu odniosło sukces. Wracali najczęściej po roku. Pan spędził tam już dwa sezony. Jak pan to zrobił? - Nie było i nie jest łatwo. Przede wszystkim dlatego, że jestem tam bez rodziny. Moja córka musiała pójść do szkoły, a nie chcieliśmy by szła w Rosji. Zresztą miałem tak skonstruowany kontrakt, że niemal w każdej chwili, gdybym za bardzo tęsknił, mógłbym zrezygnować z jego wypełniania. Na szczęście bardzo dobrze to funkcjonuje. Jak się podoba panu w Rosji? - Pierwszy rok był niezwykle trudny. Co tydzień miałem kryzys i chciałem wracać do domu. Trzeba się było przyzwyczaić, a drużyna mi bardzo pomogła. Nie czułem też żadnej presji ze strony klubu. A przyszedłem do Superligi parę tygodni po tym, jak Rosjanie zdobyli mistrzostwo olimpijskie. I nagle znalazłem się w jednym zespole z takimi zawodnikami jak Dmitrij Muserski, Siergiej Tietuchin czy Taras Chtiej. To były gwiazdy, a ja byłem ich tłem. Taka sytuacja była dla mnie czymś nowym. Przecież to zawsze ja grałem pierwsze skrzypce. Ale to właśnie oni mi najbardziej pomogli odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości. Czemu nie wziął pan ze sobą rodziny? Tylko przez szkołę? - A co moje dzieci miałyby robić w 30-stopniowym mrozie? Poza tym ja sam nie przebywam w domu. Większość czasu jesteśmy w hotelu - wszyscy zawodnicy. Rosjanie też. Takie są zasady. Razem jemy śniadania, obiady, kolacje. Nie ma znaczenia, czy gramy u siebie, czy na wyjeździe. I tak cały sezon. Nie ma czasu na rodzinę. Rozmawiała Marta Pietrewicz