Obiekt w Pjongczangu znacie, bo startowaliście tam w 2011 roku w mistrzostwach świata. Co można o nim powiedzieć? Weronika Nowakowska: - Bardzo wymagający, podobnie jak w Soczi. Trasa trudna, ma wiele długich podbiegów, szczególnie ten zaraz po strzelnicy. Jest to oczywiście kwestia preferencji. Osobiście za takimi obiektami nie przepadam, ale jak jest forma, to na każdym można dobrze biegać, ale jeśli chodzi o możliwość wykorzystania moich mocnych stron, to raczej w Pjongczangu nie będzie to strzał w dziesiątkę. Dlaczego? - Wolę trasy techniczne, płaskie, gdzie jest dużo biegania jeden na jeden. Nie mam warunków fizycznych na długie podbiegi. Mam 158 cm wzrostu, nie mam nogi, żeby ją wyciągnąć. Na każdym kroku do np. Magdy Gwizdoń tracę 15 cm. Muszę mieć zatem dużo większą kadencję. A norweska biegaczka Therese Johaug sobie radzi... - No tak, ale ja nie jestem aż tak dynamiczna jak ona. Biegam zupełnie inaczej. Mam technikę trochę nieadekwatną do moich warunków fizycznych, bo jestem typem siłowym. A Therese jest bardziej wytrzymałościowa. W momencie, gdy nie jestem w stanie wykorzystać swojej siły, czyli na podbiegach, gdzie trzeba po prostu szybko nogi przekładać, to wiem, że nie mam możliwości wykorzystania swoich najmocniejszych stron. To nie znaczy jednak, że nie będę w stanie dobrze pobiec. Wróciła pani do sportu po urodzeniu bliźniaków z jednym założeniem - zdobycia medalu igrzysk. Wyobraźmy sobie, że tak się stało. I co? Naprawdę pani kończy karierę? - Tak. Trudno w to uwierzyć. Przecież właśnie wtedy będzie pani mogła nareszcie zarobić na biathlonie - kontrakty sponsorskie, wyższe stypendium. Nie żal? - Kwestia finansowa jest bardzo kusząca. Biathlon nie jest dyscypliną, na której można - brzydko mówiąc - się w Polsce dorobić. I faktycznie, jak zdobywa się medal olimpijski, to jest ten moment, w którym można trochę zarobić. Ale ja nigdy nie byłam człowiekiem, który miał duże, finansowe oczekiwania od życia. Nie marzyłam o milionach na koncie, willi z basenem. Chyba nie jest to dla mnie na tyle kuszące, bym zmieniła zdanie, ale... pozostawiam sobie otwartą furtkę. Chcę mieć po igrzyskach czas, by wszystko w spokoju przemyśleć i pewnie około maja podejmę ostateczną decyzję. Czyli rodzina najważniejsza? - Mam dwoje wspaniałych synów, którzy potrzebują mnie coraz bardziej. Bardzo się zmieniają. To już nie jest etap opieki nad nimi, są coraz bardziej świadomi i wiedzą, że mama wychodzi na trening. Oni mnie potrzebują i to jest główny powód, dla którego chcę skończyć. Tu nie chodzi o niezadowolenie, czy brak wyników. To daje komfort, gdy wie pani, że poza sportem też jest życie? - Na pewno tak, ale ja nie chcę uciekać w swojej głowie w komórkę komfortu, myślącą: "mam dzieci i nieważne, co się wydarzy na igrzyskach". Jadę ostro walczyć i nie będę myśleć o tym, że jestem mamą. A potem przyjdzie czas na decyzję. Na jakiej konkurencji najbardziej pani zależy w Pjongczangu? - Na sprincie. To dystans, który najbardziej mi pasuje. Najlepiej się też spisywałam w tych właśnie wyścigach. W tej konkurencji jestem wicemistrzynią świata z 2015 roku. Trochę szkoda, że jest pierwszy, bo pierwszy start jest zawsze najbardziej stresujący. Tym bardziej, że człowiek jest po przerwie i sam jest ciekaw, jaka forma została ulepiona i jak spisują się rywalki. Teraz niewiele można powiedzieć. W igrzyskach liczy pani bardziej na występ w sztafecie czy indywidualny? - Trudno powiedzieć. Sztafeta była dla mnie motywacją do powrotu po przerwie macierzyńskiej. Cały czas też powtarzałam, że najbardziej liczę na sztafetę, mimo że nie wszystkie nam w tym sezonie wyszły. Dzisiaj widzę, że w zasięgu jest także medal indywidualny. Sztafeta jest bardzo trudna, bo wszystkie cztery musimy się tego jednego dnia dobrze czuć, znakomicie strzelać i biegać. Czuje pani ulgę, że te igrzyska już za pasem? - To coś, na co czekałam. Czuję radosne oczekiwanie, choć oczywiście presja i oczekiwania po ostatnich wynikach rosną - nie tylko z zewnątrz. Staram się na każdy dzień mieć plan do działania i skupiać się na małych zadaniach. Starty w biathlonie zaplanowane są bardzo późno miejscowego czasu. Zazwyczaj w Pucharze Świata nie macie zawodów wieczorami. To duża przeszkoda? - To na pewno jest dodatkowe wyzwanie. Organizm ma rytm, do jakiego się już przyzwyczaił. Bardzo rzadko, żeby nie powiedzieć, że w ogóle nie zdarza się, byśmy startowali ok. 20, tak jak to będzie w Pjongczangu. Trzeba będzie przetrwać cały dzień. Pewnie nie będziemy się całkowicie przestawiać na czas koreański, żeby tego nie zaburzać. Oczekiwanie na start jest trudne? - To życie cały dzień w stresie. Co w tym czasie robić? Śniadanie, rozruch, obiad i nadal do startu daleko. Do tego trzeba oszczędzać oczy, więc telewizji nie można oglądać, książek nie można czytać, przy komputerze nie można siedzieć. Człowiek leży i patrzy w sufit. Na ceremonii otwarcia i zamknięcia jeszcze pani nigdy nie była, mimo że to będzie pani trzeci olimpijski start. Tym razem się uda? - Wątpię. Chyba muszę na igrzyska pojechać już nie jako zawodnik, żeby to przeżyć, bo na otwarcie nie pójdziemy ze względu na start dzień później, a z kolei na zamknięciu nie będzie nas już w Pjongczangu. Rozmawiała Marta Pietrewicz