Michał Białoński, eurosport.interia.pl: Występu w sprincie drużynowym, w którym do finału zabrakło wam 13 sekund pewnie nie musicie się wstydzić? Maciej Staręga: Podjęliśmy walkę. Zabrakło trochę mojej dobrej dyspozycji. Deko mi zabrakło na ostatniej zmianie, ale i tak było to moje najlepsze bieganie w Korei. Dominik był w lepszej formie, na ostatniej zmianie przyprowadził nas na czwartym miejscu. Co się stało na twojej drugiej zmianie? Na podbiegu byłeś czwarty, a później, na zjeździe wyprzedzili cię Włoch z Kanadyjczykiem. - Zamknęli mnie na górze, na zakręcie w przedostatniej zmianie, a ja nie chciałem za bardzo szarpać, bo kto to robił, później, na kolejnej zmianie kończył o minutę z tyłu. Dlatego starałem się oszczędzać siły, bo trasa była bardziej wymagająca. Jak ktoś nie jest w dobrej dyspozycji, to kosztuje go to dwa razy więcej. To było tyle na co nas stać. Sprint to moja konkurencja, w której potrafię się odnaleźć. Poza tym, bezpośrednia rywalizacja jest dla mnie lepsza. Potrafię sobie radzić w walce bark w bark. Patrzę w przyszłość. Te igrzyska są za nami, nie wyszły tak jak powinny, ale ja się nie poddaję. Jestem człowiekiem cierpliwym. Długo muszę pracować na swoje wyniki i chcę wystartować na kolejnych igrzyskach. Za występy na dłuższych dystansach niż ten sprinterski, np. po 15 km stylem dowolnym, gdzie na mecie byłeś 82. za Grekiem Angelisem, dostajesz grad niekorzystnych komentarzy. Widzisz sens w nich startować, skoro się w nich nie specjalizujesz? - Musiałem pobiec długi bieg, gdyż przerwy między startami są długie. Dodatkowo jestem po kontuzji i brakuje mi startowego biegania, rywalizacji. Musiałem to przejść. Wprawdzie na 15 km "zginąłem", ale to mi pozwoliło dłużej wytrzymać w sprincie drużynowym. Gdybym nie pobiegł na 15 km, to już na drugiej zmianie mogłoby być duże "pęknięcie". Muszę przyzwyczajać organizm do tempa startowego. Czym innym jest kontuzja w okresie przygotowawczym, a czym innym w startowym, gdzie startami dochodzi się do formy, a mi ich zabrakło z dziesięciu, żeby być w pełnej dyspozycji. Biathlonistka Monika Hojnisz stwierdziła, że jesteś bardzo rozbity po starcie na 15 km, wiedziała jednak, że szybko się odbudujesz i wykombinujesz plan na przyszłość. To się chyba sprawdziło? - Plan mam w głowie, to fakt. Tyle że plany planami, a później życie je weryfikuje. Ja się nie poddaję. Monika zna mnie dobrze. Czasem się śmieję, że bardziej kocham sport niż ją (śmiech). Ja nie jestem tego typu człowiekiem, który załamie się i odstawi narty w kąt. Ja szukam rozwiązań. Moim zdaniem to jest najważniejsze. Dzięki temu można do czegoś dojść i nabiera się doświadczeń. Gdy załamujesz ręce, to nic z tego nie ma. Trzeba podnieść rękawicę i pracować dalej, stworzyć świeży team. Od wiosny chciałbym mieć wizję czteroletnią, zamiast skakania z sezonu na sezon. Interesuje mnie dążenie do wyników. Wielkich wyników. My jako reprezentacja Polski tak powinniśmy działać, a nie zadawalać się tylko małymi sukcesikami. Nie o to chodzi, żebyśmy zaprzątali sobie głowę i zbierali pieniądze od ludzi dobrej woli, w akcjach croudfoudingowych. Trzeba stworzyć profesjonalny team, żeby czuć siłę w tym wszystkim i na następne igrzyska pojechać po to, żeby walczyć ze światem, a nie dostawać od niego po tyłku. Wytłumacz, co to jest profesjonalny team? Grupa dobrych biegaczy, dobry trener i ci jeszcze? - Dobry fizjolog albo lekarz, bo nie mamy takiej osoby w grupie, a to jest podstawa. Dotychczas fizjolog dojeżdżał do nas tylko na obozy i nas sprawdzał. Na zawodach nasze zmęczenie i rozkład obciążeń treningowych układa trener. Przydałoby się to jednak lepiej poukładać, z jakąś myślą, wizją, przekonaniem. Dzięki temu ja bym czuł, że w tym wszystkim jest sens, bo jeśli się waham, to z pewnością przeszkadza. Jak wyglądacie sprzętowo? Widziałem, że Norwegowie mają trzy baraczki do samego smarowania nart. Pewnie daleko nam do nich, ale jak daleko? - Sprzętowo jesteśmy na wysokim poziomie jak na nasze możliwości. Tu bym nie szukał dziury w całym. Smary mamy właściwie takie same jak światowa czołówka. Czasem dana firma zrobi specjalną edycję smarów np. dla Norwegów, na główne imprezy i to też nie jest tak, że jak oni zrobią taki smar, to on sam jedzie. Jeśli chodzi o sprzęt i smary jesteśmy na zbliżonym poziomie. Oczywiście nie mamy zaplecza na tirze, jaki wożą Norwegowie, ale to bardziej komfort pracy dla serwismenów, a on nie sprawia, że narty jadą szybciej o 10 sekund. Wiem, że Sylwia Jaśkowiec jedzie na nartach pożyczonych od Justyny Kowalczyk, która przez lata występów na najwyższym poziomie mała dostęp do najlepszego sprzętu. Poziom sportowca trochę determinuje przydział sprzętu przez fabrykę. Ja też na początku swojej przygody pożyczałem narty od Maćka Kreczmera, bo on miał lepsze. Sylwia miała przerwę spowodowaną kontuzją, nie dobierała nart, więc nie da się nagle dostać od poważnej firmy sprzętu na takim poziomie, jaki ma Justyna. Rozmawiał w Alpensia Cross Country Skiing Michał Białoński