Jak pan ocenia występ swoich podopiecznych w Pjongczangu? Apoloniusz Tajner: Ogólnie ocena jest pozytywna. Zaplanowane nadzieje na medal były w skokach narciarskich i to się udało. Gdyby nie wyjątkowy pech w konkursie na obiekcie normalnym, byłby jeszcze jeden krążek. Kamilowi Stochowi do brązowego medalu zabrakło zaledwie 0,4 pkt, a trzeba też pamiętać, że po pierwszej serii liderem był Stefan Hula, któremu później wiatr wyjątkowo nie sprzyjał. Skoczkowie to siła napędowa polskiego sportu zimą, ale jaka czeka ich przyszłość? Z końcem sezonu wygasa kontrakt trenera Stefana Horngachera... - Odbyłem tutaj rozmowę ze Stefanem i dyrektorem Adamem Małyszem. Była ona długa i bardzo dobra. Złożyłem mu oczywiście propozycję kontynuacji. Praktycznie wszystko sobie omówiliśmy, a do tematu wrócimy po kończących sezon zawodach w Planicy. Stefan wraca teraz do domu, gdzie chce wszystko omówić z rodziną. Czy trener stawiał jakieś warunki? - Praktycznie nie rozmawialiśmy o wynagrodzeniu. Stefan uznał, że w tej kwestii na pewno się dogadamy i temat poszedł na bok. Przyznał też, że rozmawiał z prezesem austriackiej federacji Peterem Schroecksnadelem, ale do żadnych ustaleń nie doszło. To na czym mu najbardziej zależy to kwestie z zakresu zaplecza kadry, metodologii treningu, technologii, które umożliwiłyby dalszy rozwój grupy. O szczegółach nie chcę jednak mówić. Krok do przodu wykonali kombinatorzy norwescy. W Pjongczangu Polska po raz pierwszy w historii wystawiła w tej konkurencji drużynę. - Wobec kombinatorów jestem wymagający. Rozmawiałem już także z trenerem Dannym Winkelmannem. On chce kontynuować pracę, a my jesteśmy z niego zadowoleni. Zna się dobrze z Horngacherem i liczę, że dzięki ich współpracy kombinatorzy zaczną lepiej skakać, bo w tym elemencie widzę spory potencjał. Bardzo poprawnie zaprezentowała się alpejka Maryna Gąsienica-Daniel. - To, co od niej oczekiwaliśmy, zostało zrealizowane. Kończyła swoje starty, a 16. miejsce w kombinacji jest naprawdę solidnym rezultatem. Musimy stworzyć jej możliwie najlepsze warunki, aby czyniła dalsze postępy. Jeśli chodzi o zaplecze planujemy utworzyć dwie grupy juniorskie, po sześć dziewcząt i chłopców. W snowboardowym slalomie gigancie równoległym tuż za czołową dziesiątką uplasowali się Aleksandra Król i Oskar Kwiatkowski. - Jestem zadowolony z ich poziomu i będziemy ich wzmacniać. Przyznaję, że jak włączaliśmy snowboardzistów w nasze struktury, to miałem lekkie obawy co do ich subkultury, zdyscyplinowania. Okazali się jednak świetną, profesjonalną grupą, z którą bardzo dobrze się współpracuje. Bieg na 30 km z udziałem Justyny Kowalczyk zakończył igrzyska. Jak pan odbiera jej 14. miejsce? - Oczywiście tliła się we mnie nadzieja na lepszy wynik, ale już po wcześniejszych startach tutaj było widać, że czegoś jej brakuje. Nie chcę się wdawać z Justyną w dyskusje, jednak moim zdaniem taki rezultat jest po prostu efektem wyeksploatowania organizmu. Rozmawiałem regularnie z trenerem Aleksandrem Wierietielnym i on już ten problem sygnalizował. Marit Bjoergen jest jednak trzy lata starsza, a zdobyła w Korei pięć medali. - Moim zdaniem to, że Justyna mogła wcześniej podjąć walkę z Norweżkami było okupione wyjątkowo ciężkim treningiem, co po latach mogło oznaczać nawet tysiące więcej przepracowanych godzin. Do tego dochodzą też inne elementy przemawiające na korzyść Norwegów, jak choćby na pewno lepsze wsparcie medyczne. Co w takim razie czeka polskie biegi? - Perspektywiczni są bracia Bury – Dominik i Kamil. Tu zebrali doświadczenie, a za cztery lata na igrzyskach w Pekinie mogą walczyć o znacznie wyższe cele. Do tego dojdzie doświadczony Maciek Staręga, który łamiąc kości dłoni w grudniu mocno sobie utrudnił rywalizację tutaj. Widzę również konieczność podzielenia kadry na kobiecą i męską. Prawdopodobnie trener Janusz Krężelok pozostanie z chłopcami, a kto obejmie dziewczyny, w tym momencie jeszcze nie wiem. W Pjongczangu rozmawiał Wojciech Kruk-Pielesiak