Michał Białoński, eurosport.interia.pl: Jak się przechodzi do historii? Kamil Stoch, mistrz olimpijski na dużej skoczni: Powiem szczerze, że czekałem na to bardzo długo. Całe cztery lata, ale też poniekąd liczyłem, że stać mnie tutaj na wiele, gdyż jestem w bardzo dobrej dyspozycji. Tak zostałem przygotowany do tego sezonu i do najważniejszego jego momentu. Mówiłem też cały czas w wywiadach, że poniekąd czułem na normalnej skoczni, że nie pokazałem wszystkiego na co mnie stać. Po prostu chciałem na dużej skakać tak jak potrafię najlepiej! Komu dedykujesz złoto? - Przede wszystkim mojej żonie Ewie Bilan-Stoch, sztabowi szkoleniowemu, bo to zasługa całego teamu, pracy, którą oni wkładają. Począwszy od trenera głównego, poprzez asystentów Grzegorza Sobczyka, fizjoterapeutów, serwismenów, doktora, no i dyrektora sportowego Adama Małysza też, bo on tu wykonuje niesamowitą pracę. Warto ich wszystkich wymienić: Stefan Horngacher, Grzegorz Sobczyk, Michal Doleżał, Zbigniew Klimowski, Kacper Skrobot, Maciek Kreczmer, Łukasz Gębala, doktor Aleksander Winiarski, Adam Małysz, prezes Tajner też niech będzie (śmiech). Moja żona: Ewa Bilan-Stoch, moi rodzice, moje siostry, wszyscy kibice, wy dziennikarze, naprawdę, bardzo wiele ludzi się do tego przyczyniło. I wszystkim bardzo dziękuję. Wam dziękuję za wyrozumiałość i za to, że nie pompowaliście balonika. Czy miniony tydzień był lekcją pokory? Po skoku Stefana Huli na małej skoczni mówiliście mu: "Jest medal". Tu, po twoim drugim skoku chyba nie było takich reakcji? - Powiedzieli, że jest medal, ale ja wolałem zaczekać, aż to się wyświetli na tablicy wyników. Ten konkurs na małej skoczni nie dał mi medalu, ale też nie zaburzył mojej pewności siebie, wiary w siebie. Była presja? - Nie, bo presją jest to, co sami na siebie nakładamy, a ja starałem się tego unikać. Robiłem to, co do mnie należy z uśmiechem i wierzyłem, że stać mnie na bardzo dobre skoki. Ucieszył cię wiatr z tyłu, który wiał przez cały dzień? Pomyślałeś: "To mój dzień"? - Nie można się tak nastawiać: "To jest mój dzień". Zawsze może coś pójść nie tak, zaskoczyć nas, być niezależne od nas. Najlepszą drogą jest zamknięcie się w myśleniu: "Zrobię to, co potrafię, zrobię to, co umiem i zobaczę co to da". Podszedłem normalnie do tego dnia, wykonywałem te same aktywności, ale też nie siliłem się na powtarzalność czynności na siłę. Czyli kolejny dzień w biurze? - Tak, można tak powiedzieć, że kolejny dzień w biurze. Od rana czułem się dobrze, choć nie mówiłem sobie "to będzie dobry dzień". Pomyślałem: "Ok, czuję się dobrze, idę na śniadanie i robię normalnie to, co zwykle, a na skocznię idę i robię to, co umiem, a przy tym chcę się dobrze bawić". Wellinger nie czuł się podwójnym mistrzem olimpijskim po swoim drugim skoku, bo wiedział, że ciebie stać na wszystko i po twoim drugim skoku powiedział: "On znowu to zrobił. Tak jak w Soczi". Które złoto bardziej smakuje: to z Pjongczangu czy z Soczi? - To z Korei. W Soczi na dużej skoczni zdobyłem je siłą rozpędu, a w to musiałem włożyć znacznie więcej pracy. Trzeba było na nie bardzo zapracować. Przy takim poziomie zawodów, przy tak dobrej dyspozycji innych zawodników, trzeba było naprawdę skoczyć najlepiej jak się potrafi. Dosłownie! I cieszę się, że przy tym całym napięciu, przy tym wszystkim, co się działo dookoła potrafiłem to zrobić. Zdaję sobie sprawę doskonale z tego, że mijający tydzień był trudny i wiem, że dla was jestem też czasami trudnym rozmówcą, miewam swoje humory, czasem nie do końca zrozumiałe żarty. Ale to wszystko po to, żeby znaleźć dla siebie najlepszą drogę do tego, żeby w takich momentach jak dzisiaj stanąć na wysokości zadania, zrobić to, co potrafię. Skoczyłeś bardzo dobrze w drugiej serii, byłeś spokojny o medal tuż po wylądowaniu? - Nie, bo wiedziałem, że przede mną skaczą bardzo daleko, ale też tutaj dzieją się różne dziwne rzeczy. Dlatego nie zajmowałem się tym, tylko skupiłem się na swoim skoku najlepiej jak potrafię. Starałem się zrobić to normalnie, ale też włożyć w to wszystko, co mogę. Rozmawiał i notował w Alpensia Ski Jumping Centre Michał Białoński