Sobotni konkurs trwał niemal trzy godziny. Został rozegrany w bardzo trudnych, wprost anormalnych - ze względu na silny i zmienny wiatr - warunkach. Na półmetku sensacyjnym liderem był Stefan Hula, a drugie miejsce zajmował Kamil Stoch. Ostatecznie jednak Hula zajął piątą lokatę, a podwójny mistrz olimpijski z Soczi - czwartą. Stochowi do podium zabrakło tylko 0,4 pkt. Kubackiego natomiast wyjątkowy pech dotknął już w pierwszej serii. Trzeci zawodnik kwalifikacji uzyskał tylko 88 m i zajął 35. miejsce. Trener Stefan Horngacher powiedział, że pan najciężej znosił sobotnie wydarzenia... Dawid Kubacki: - Przyznaję, że to, co się stało, wcześniej było dla mnie nawet trudne do wyobrażenia, a jednak mnie to spotkało. Po zawodach jeszcze długo byłem w szoku i to dużym. Zaraz po skoku emocje we mnie były olbrzymie. Bardzo się cieszę, że je stłumiłem i nie wyraziłem na głos, co o tym wszystkim myślałem. Nie byłoby to dla nikogo przyjemne, w dłuższej perspektywie również dla mnie. W jaki sposób można sobie z czymś takim poradzić? - Trzeba znać swoją wartość. Oddałem normalny, dobry skok. Wynik tego nie potwierdza, ale to przez inne czynniki. To oczywiście strasznie głupio brzmi, kiedy podkreślam, że wszystko wokół było złe, a ja jestem bez winy. Tak jednak naprawdę było. Zrobiłem na skoczni wszystko, co powinienem był, ale miałem pecha. Trzeba się z tym pogodzić, nie ma innej opcji. - Ten konkurs to już jest historia. Cały czas mam świadomość, że jestem dobrym skoczkiem i znam swoją wartość. Wierzę, że na dużej skoczni dalej będę oddawał dobre skoki. Ten incydent mnie nie rozbroił. Nie można o nim zapomnieć, podejrzewam, że nawet bym nie potrafił, ale trzeba zaakceptować i ja to zrobiłem. Czy taka postawa wynika z charakteru, czy można nad nią pracować? - Są metody psychologiczne, które można wykorzystywać w budowaniu pewności siebie. Nie da się jednak ukryć, że najlepiej robi się to dobrymi wynikami, potwierdzaniem tego, co się umie. Początek pobytu skoczkowie mieli w Pjongczangu bardzo intensywny, ale od niedzieli do środy treningów na obiektach nie ma. Nie ma pan ochoty gdzieś się wybrać? - Nie ma po co opuszczać wioski. Nie przyjechaliśmy tu na zwiedzanie. Życie nasze tutaj toczy się praktycznie wokół tego samego, co przez cały rok - wstać, zjeść, iść na trening, odpocząć, iść spać. Tak to się głównie odbywa, tak po prostu musi być. I nie brakuje panu rozrywek? - Nie da się ukryć, że rozrywki mamy ograniczone, ale nie jest źle. Gramy w karty, w darta, to jest naprawdę bardzo fajne zajęcie. Czasem posłucham jak chłopaki grają na gitarach. Piotrek Żyła jest już na takim etapie, że naprawdę da się tego słuchać. Coraz lepiej mu to wychodzi. Grywam też trochę na komputerze. Trzeba też nieraz zrobić pranie, wysuszyć je. To też zabiera czas. Po konkursie drużynowym do zakończenia igrzysk pozostanie jeszcze niemal tydzień. Czy chciałby pan wówczas obejrzeć jakieś zawody z trybun? - Nie myślałem o tym i nawet nie wiem, czy będziemy mieli taką możliwość. Trzeba też podkreślić, że nawet gdyby była na to szansa, to musimy pamiętać, że po powrocie z igrzysk jeszcze nam trochę sezonu zostało. Przy tym zimnie, jakie panuje w Pjongczangu, wychodzenie na zewnątrz to trochę niepotrzebne ryzyko. Można łatwo chorobą się wyeliminować z rywalizacji. Kibicowanie raczej więc będzie się odbywało przed szklanym ekranem. - Każde wyjście, nawet tylko na stołówkę, jest sporym wyzwaniem. Może nie ubieramy się jak astronauci na spacer kosmiczny, ale o solidnym zabezpieczeniu musimy pamiętać. Wystarczy wyjść z klatki schodowej i już się czuje to zimno, a żeby się "załatwić" czasem wystarcza moment. A czy przed zbliżającym się konkursem na dużej skoczni zerka pan na prognozy pogody? - Nie i szczerze mówiąc po prostu nie łudzę się, że przestanie wiać. Tu chyba ciągle tak jest. Na pewno jednak będę trzymał kciuki, żeby ten konkurs był bardziej sprawiedliwy, albo szczęśliwy dla nas. W Pjongczangu rozmawiał Wojciech Kruk-Pielesiak