Michał Białoński, eurosport.interia.pl: Skoki narciarskie obroniły honor Polski w Pjongczangu, zdobywając dwa medale. Co czujesz? Adam Małysz, dyrektor polskich skoczków: Radość. Tak się przechodzi do historii! Dostałem dzisiaj pytania, które mnie strasznie wkurzyły. Pytano mnie ze dwa razy, czy nie jest mi żal, że jako skoczek nie zdobyłem medalu w drużynie. Ja odpowiadam prosto: ja zdobyłem medal w drużynie. Razem z chłopakami, w poniedziałkowym konkursie drużynowym. I to jest dla mnie najważniejsze. Ale ogólnie w Pjongczangu było chyba bardzo ciężko? - To były bardzo trudne igrzyska, jechaliśmy do Korei jako jedni z faworytów i nie chcieliśmy zawieść oczekiwań. To, co się wydarzyło na średniej skocznie, ten wiatr, to bas strasznie, mimo wszystko, przygniotło. Każdy się pociesza i wydaje się, że niedosyt pozostaje. Wiedzieliśmy, że na dużej skoczni trzeba dać z siebie wszystko, żeby odnieść sukces. Kamil Stoch skakał jak nakręcony na dużej skoczni, on walczył o medal z zaciśniętymi zębami, a o medal drużynowy walczył jeszcze bardziej! Dlatego jego reakcja była taka po drugim skoku. Był po nim troszkę zawiedziony. Powiedziałeś, że skoki Kamila dzielą się na lekko i bardzo spóźnione. Ten drugi z drużynówki należał chyba do tej drugiej grupy? - Faktycznie, Kamil bardzo spóźnił ten skok i on tym doskonale wie. Przyszedł bardzo zniesmaczony i musieliśmy go z chłopakami pocieszać: "Kamil! Kurczę, medal jest!". To jest tak ambitny zawodnik, który po zdobyciu złotego medalu w konkursie indywidualnym, w rywalizacji drużynowej chciał dać z siebie jeszcze więcej, żeby pomóc chłopakom i stanąć na podium. I pomógł bardzo! Światowa federacja narciarska FIS uznała, że konkurs na małej skoczni, z uwagi na warunki wietrzne, był najgorszym i najtrudniejszym w historii igrzysk. Co ty na to? - Zgadzam się i cieszę, że się do tego przyznali! Mogliśmy mieć dwa medale, a zostaliśmy z pustymi rękoma. Nam było bardzo ciężko to przełknąć, choć tego nie okazywaliśmy. Dlatego moja reakcja była taka ostra. Wiem, że po niej niektórzy działacze z FIS-u się trochę obrazili, ale już jest OK. Musiałeś to wziąć na klatę? - Dokładnie. Nigdy bym czegoś takiego nie zostawił w spokoju, bo trzeba głośno mówić. Jeśli masz rację, to musisz o niej mówić głośno i wyraźnie! W tym momencie w skokach każdy się musi z nami liczyć. To nie jest tak jak kiedyś, że głos mieli tylko Niemcy, Norwegowie i Austriacy. Teraz to my jesteśmy jedną z potęg skoków narciarskich i świat się powinien z nami liczyć. Wiem, że się liczy już w tym momencie. Wielokrotnie rozmawialiśmy na ten temat. Oni doskonale wiedzą, jaka była sytuacja, że z jednej strony mogli coś zrobić, a z drugiej, tu, na igrzyskach FIS ma mało do powiedzenia. Całe szczęście, że te momenty z dużej skoczni zepchnęły niepowodzenia z małej na plan dalszy. Ulga? - Wielka. Oczekiwania były strasznie wysokie, a one zwiększyły się, gdy całe igrzyska rozpoczęły się dla nas Polaków trochę pechowo. Oczekiwania były przecież dużo większe w stosunku do całej reprezentacji olimpijskiej. Widziałem różne tytuły, różne reakcje naszych zawodniczek i zawodników. To na pewno nie było łatwe. Dlatego w tym momencie czujemy wielką ulgę, ale też straszną pociechę, że chłopaki stworzyli historię. Czyli igrzyska to jeszcze większa skala trudności niż MŚ, czy PŚ? - Zdecydowanie, choćby dlatego, że to są zawody, które są rozgrywane co cztery lata i na to nikt nie ma wpływu. Często faworyci ponoszą tu porażki. W Pjongczangu, mimo wszystko, mimo średniej skoczni, sukces odnieśli faworyci, zwłaszcza my. Po niepowodzeniu w pierwszym konkursie zrewanżowaliśmy się na kolejnych dwóch. Dawno nie byłeś pewnie tak spokojny jak dzisiaj, po pierwszej serii? Trzecie miejsce mieliśmy jak w banku, przewaga nad czwartym miejscem wynosiła niemal 50 pkt. - Dokładnie. Śmialiśmy się nawet na dole z Piotrkiem Żyłą, że Stefan Hula mógł skoczyć chyba tylko 90 m, żeby objąć prowadzenie. Przewaga była ogromna i walka toczyła się między trzema drużynami: Polską, Niemcami i Norwegią. Walka o czwarte miejsce też była ciekawa, bo zmieniali się na nim Słoweńcy z Austriakami, walczyli do końca. Wielką chwilę przeżywa też Stefan Hula, bo po jego drugim skoku wyskoczyliśmy przed Niemców! - Dokładnie. Pięć lat temu bym nie podejrzewał, że Stefan będzie medalistą olimpijskim, ale przed tym sezonem już tak. Przecież przed igrzyskami powiedziałem, że Stefan może być naszym czarnym koniem i dużo mu nie brakowało do zdobycia tego medalu. Gdyby mu warunki nie pokrzyżowały mu planów na średniej skoczni, to Hula byłby niesamowitym czarnym koniem. A teraz jest koniem czarny (śmiech)! Pamiętajmy jednak, że później na dużej skoczni dołożył piękne skoki jeszcze Dawid Kubacki, Kamil Stoch też zrobił swoje. Wellinger skakał tu niesamowicie i ciężko było go pokonać. Nie ma sensu teraz szukać dziury w całym. Trzeba się cieszyć z tego brązowego medalu! Tylko Piotrek Żyła kończy igrzyska nie tylko bez medalu, ale też bez szansy występu. - Zawsze jest jedna osoba, która jest rezerwową. Tym razem padło na Piotrka. Ale Żyła jest po rozmowach z trenerami, ze Stefanem Horngacherem, a także ze swoim motywatorem. Dlatego jesteśmy pełni nadziei, że po igrzyskach Piotrek się odbuduje i będzie zespołowi pomagał w zawodach, które są w Skandynawii i na koniec w Oslo. On jest bardzo potrzebny tej drużynie i myślę, że sprosta zadaniu. Igrzyska i skoki łączą ludzi. Jak skomentujesz fakt, że obok nas fetują polscy i norwescy kibice, nie dzieli ich rywalizacja skoczków, ona ich połączyła! - To dlatego, że jest ich tak mało, i Polaków, i Norwegów (śmiech). I nie ma wśród nich kibiców, którzy by mogli trochę zamieszać. Jakie macie plany na dalszą część IO, skoro do Polski wracacie dopiero w czwartek? - Chcemy iść na mecz hokejowy Czechów w ćwierćfinale. Nie wiem jednak, czy dostaniemy bilety. Rozmawiał i notował w Alpensia Ski Jumping Centre Michał Białoński