Nie jest pewne czy w latach 70. ubiegłego stulecia używano określenia "cudowne dziecko futbolu", ale z dzisiejszej perspektywy Janusz Kupcewicz takim był. Liczne występy w juniorskiej reprezentacji naszego kraju (nie było podziału jak dziś, była jedna do lat 18), sprawiły, że gdy w 1974 roku, 19-letni zawodnik zdecydował się uczynić krok na poziom, najwyższej wtedy, I ligi, w swoich szeregach chciał go komplet 16(!) klubów w niej występujących. Trzeba wiedzieć, że nasza liga nie była wówczas klasyfikowana w trzeciej dziesiątce rozgrywek kontynentalnych jak dziś, a co tydzień kopało w niej ponad 20 świeżo upieczonych brązowych medalistów mistrzostwa świata. Kupcewiczowi w karierze doradzał ojciec Aleksander, w latach 50. XX wieku ligowy obrońca Lechii Gdańsk i absolwent Politechniki Gdańskiej na wydziale budownictwa lądowego. Ojciec codziennie budził małego Janusza o szóstej rano, by jeszcze przed szkołą ćwiczyć z nim wyszkolenie techniczne. To było jego oczko w głowie i to jemu Kupcewicz dużej mierze zawdzięcza, że na boisku piłka nie przeszkadzała mu w grze i umieszczał ją tam gdzie sobie zaplanował. Ojciec nauczył syna również jeść życie małą łyżką i nie porywać się z motyką na słońce. "Pisano o mnie, że jestem drugim Włodkiem Lubańskkim" - Jako utalentowany junior miałem oferty z Legii, Górnika, Wisły itd. Pisano o mnie, że jestem drugim Włodkiem Lubańskim, niestworzone rzeczy. Poszedłem swoją drogą, do ligowego beniaminka - Arki Gdynia. Dlaczego tam? Po to, żeby jak najwięcej grać, tu mogłem być liderem zespołu, a w Legii niekoniecznie - mówił Interii popularny "Kupiec". Jak pokazał czas był to wybór ze wszech miar słuszny. Nie ma chyba plebiscytu na najlepszego piłkarza w historii Arki, którego Kupcewicz by nie wygrał, a mural z jego podobizną długo zdobił ścianę hali sportowej przy ulicy Bema. Za życia stał się legendą Arki. W pierwszym sezonie pobytu na najwyższym szczeblu rozgrywek beniaminek spadł niestety z Ekstraklasy, mimo że miał tyle samo punktów co jedenaste w tabeli Szombierki Bytom. Nastoletni Kupcewicz dopiero raczkował na tym szczeblu, ani razu nie wpisał się na listę strzelców. To nazwisko zapisało się jednak w historii Arki, bo pierwszą bramkę w dziejach jej występów w najwyższej lidze zdobył starszy brat Janusza - Zbigniew. 17 sierpnia 1974 roku Jan Tomaszewski w bramce ŁKS został pokonany, a piłka ugrzęzła w siatce, za którą siedzieli na stadionie przy ulicy Ejsmonda zasiadali najbardziej zagorzali kibice na klimatycznej "Górce". Za rok gdynianie wrócili na najwyższy szczebel, a Janusz Kupcewicz grał tak dobrze, że jeszcze jako zawodnik II-ligowy 24 marca 1976 roku zadebiutował w reprezentacji Polski, jako pierwszy przedstawiciel Arki Gdynia. Na Stadionie Śląskim podopieczni Kazimierza Górskiego ulegli Argentynie Cesara Luisa Menottiego 1-2. Kupcewicz w 64. minucie zmienił na boisku innego debiutanta Zbigniewa Bońka. - Tak naprawdę... praktycznie stałem w miejscu. Atmosfera, powietrze, klimat były bardzo specyficzne. Rozgrzałem się, wyszedłem na boisko, miałem nogi jak z waty, wysokie ciśnienie. Organizm nie wytrzymał takiej dawki stresu - wspominał Kupcewicz w wywiadzie udzielonym wydawnictwu Warmińsko-Mazurskiemu Okręgowego Związku Piłki Nożnej. Mimo mało udanego debiutu w nagrodę za dobrą postawę w lidze Kupcewicz pojechał na mundial do Argentyny. Polska miała "na papierze" najlepszy skład w historii. Rutyna (Lato, Deyna, Gorgoń, Kasperczak, Tomaszewski) mieszała się z młodością (Boniek, Iwan, Kupcewicz) - teoretycznie taka mieszanka powinna dać wybuchowy, pozytywny efekt. Tak się nie stało. Dlaczego? Nie pomogły nietypowe metody selekcjonera, Jacka Gmocha. Jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie o pieniądze. - Atmosfera była nieciekawa - ucinał Kupcewicz. Arka była przeciętną drużyną ligową, najlepsze jej miejsce na ligowej mecie to siódme w 1978 roku. Była, jak to się ładnie mówi, drużyną własnego boiska. Gdy drużyna znad morza opuszczała Trójmiasto, często opuszczały ją siły. Największy sukces tamtej Arki to zdobycie Pucharu Polski w 1979 roku, po wygranej 2-1 z faworyzowaną Wisłą Kraków, na stadionie w Lublinie. Z Pucharem Polski - Świetnie się to oglądało. Piłka zupełnie inna niż dzisiaj, ale dramaturgia niesamowita, dodatkowo wzmocniona przez fatalne warunki. Wisła miała 5-6 kadrowiczów, u nas tylko ja byłem w kontekście kadry rozpatrywany. Adam Musiał był u schyłku kariery, robił u nas świetną atmosferę, dobry piłkarz i jeszcze lepszy człowiek. Zapamiętałem z tego meczu, że Wisła nas gniotła, ale jak oglądałem go po ponad 40 latach, to wcale tak nie było. Też mieliśmy swoje szanse - opowiadał Kupcewicz, który na początku drugiej połowy zdobył wyrównującą bramkę dla Arki. Grał jak zwykle na pozycji numer "10" i był reżyserem boiskowych poczynań nadmorskiego klubu. W nagrodę Arka zagrała w nieistniejącym już Pucharze Zdobywców Pucharów. Wątpliwa to była jednak nagroda, zamiast rywala z wymarzonego zachodu los przydzielił gdynianom bułgarskie Beroe Stara Zagora. Po wygranej 3-2 w swej twierdzy przy Ejsmonda, na wyjeździe arkowcy polegli 0-2. - Sami sobie napytaliśmy biedy, nie wygrywając wyżej u siebie. Nie chciałbym mówić o pomocy sędziowskiej, ale pani przewodnik, która opiekowała się nami, tłumaczyła: gdybyście wygrali u siebie 2-0, tu byłoby 0-3. Szkoda jednego - Bułgarzy w następnej rundzie zagrali z Juventusem. Gdybyśmy my z nimi się zmierzyli, to by była ogromna frajda! Stara Zagora - gdzie to w ogóle jest? - mimo upływu lat, Kupcewicz bardzo żałował rezultatu tamtej potyczki. W lidze "Kupiec" robił swoje, strzelał gole i sterował gdyńskim okrętem. Powołanie na hiszpański mundial nie było zaskoczeniem. Przez dłuższy czas wydawało się, że tak jak w Argentynie "Kupiec" nie powącha murawy. Przez dwa i pół meczu Polakom szło jak po grudzie. Nudne 0-0 na inaugurację z Włochami jeszcze ujdzie w tłoku, ale taki sam wynik z Kamerunem został ogłoszony tragedią narodową i spowodował, że Biało-Czerwoni osiadli na ostatnim miejscu w grupie. Mecz z Peru jawił się jako spotkanie ostatniej szansy. Dwa bezbramkowe mecze, Janusz Kupcewicz oglądał z trybu. To był czas, gdy dozwolone były jedynie dwie zmiany, w związku z czym na ławce rezerwowych siadało jedynie pięciu graczy, w tym bramkarz. W spotkaniu z Kamerunem kontuzji doznała nadzieja polskiego ataku, Andrzej Iwan, dlatego potrzebne było przemeblowanie składu. Z pomocy, w której się męczył, do linii ataku przesunięty został Zbigniew Boniek, a z trybun wprost do środka drugiej linii wstawiony Janusz Kupcewicz. Już pierwsza połowa wyglądała obiecująco, Polacy stworzyli w pierwszych 45 minutach więcej sytuacji niż w poprzednich dwóch meczach razem wziętych. Piłkarze Antoniego Piechniczka trafili w poprzeczkę i nawet do siatki, ale niestety ze spalonego. Wreszcie w drugiej połowie peruwiańska tama pękła i gole posypały się jak z rogu obfitości! Pięć w 21 minut! Kolejno Włodzimierz Smolarek, Grzegorz Lato, Zbigniew Boniek, Andrzej Buncol i Włodzimierz Ciołek. Przy pierwszej, najważniejszej, Smolarkowi asystował Kupcewicz. Po latach nasz bohater mówił: - Wyszedłem na to spotkanie bez stresu, bo tak naprawdę niczym nie ryzykowałem. Nawet gdybyśmy odpadli już w tej fazie, to cała krytyka spadłaby na zawodników, którzy grali w poprzednich dwóch meczach, czyli Bońka, Smolarka, Janasa, itd. Podejrzewam, że gdyby Polska pokonała Kamerun chociaż 1-0, to do tej pory siedziałbym chyba na tych trybunach(śmiech). Druga runda stała się faktem. Polacy mieli w niej zmierzyć się na słynnym stadionie Camp Nou w Barcelonie z Belgią i Związkiem Radzieckim. W obu z nich Kupcewicz wychodził w podstawowym składzie, by potem być zmienianym przez Włodzimierza Ciołka. Oba te mecze obrosły legendą - pierwszy z powodu hat-tricka wreszcie grającego w ataku Bońka (asysta drugiego stopnia Kupcewicz przy drugim golu), drugi zamienił się w wielką demonstrację nielegalnej wtedy "Solidarności". Ta najważniejsza bramka W półfinale Polska przegrała z Włochami 0-2, by w boju o trzecie miejsce i powtórzenie sukcesu z 1974 roku zmierzyć się z Francją. "Trójkolorowi" objęli prowadzenie, wyrównał inny piłkarz wywodzący się z Trójmiasta, Andrzej Szarmach. Tuż przed przerwą Polaków na prowadzenie wyprowadził Stefan Majewski, po dośrodkowaniu Kupcewicza. Jego pozycja w kadrze była już zupełnie inna niż na starcie turnieju, o wiele silniejsza. Gdyby taka nie była, Kupcewicz raczej nie zdecydowałby tuż po przerwie się na strzał z rzutu wolnego z pozycji, z której wszyscy spodziewali się dośrodkowania. Wyszła idealnie koło słupka! 3-1! Mecz zakończył się wynikiem 3-2 i na szyjach polskich zawodników zawisły brązowe medale mistrzostw świata! - Bramka z Francją to najważniejszy moment mojej kariery piłkarskiej - oceniał Janusz Kupcewicz. Niektórzy próbowali mecz o srebrny i brązowy medal (wtedy przyznawano cztery "krążki" - złoty i pozłacany za pierwsze i drugie miejsce - przyp. red.) deprecjonować. Francuzi rozbici po dramatycznym, przegranym półfinale z RFN faktycznie wystawili wielu rezerwowych, odpoczywał m.in.. lider "Kogutów" Michel Platini. Ale daj panie boże zdrowie, by Polacy znów bili się o mundialowy medal. Niejako w rewanżu niecałe dwa miesiące później na Parc des Princes odbył się kolejny, tym razem towarzyski mecz) z Francja - Polska. Piłkarze Piechniczka byli bezlitośni. 4-0 i dwa gole Kupcewicza! Potem kolejny mecz, tym razem z Finlandią i znów bramka. To był ostatni gol Janusza dla kadry, potem zagrał w niej jeszcze trzy razy. - W reprezentacji Polski rozegrałem tylko 20 meczów, ale niejeden piłkarz w Polsce chciałby mieć takie osiągnięcia, jakie były moim udziałem. Co z tego, że ktoś rozegrał z Białym Orłem na piersi 80 czy 100 meczów, skoro nie ma żadnego medalu, żadnego trofeum? Jest bardzo mało takich piłkarzy z medalem mistrzostw świata, w Polsce północnej oprócz mnie nie ma nikogo. Jest jeszcze Andrzej Szarmach, ale dziś mieszka za granicą - komentował Kupcewicz, który pozostał wierny Gdyni. Tylko na rok, ale jaki! A propos Gdyni - przed hiszpańskim mundialem Arka spadła z ligi, medaliście światowego czempionatu nie kalkulowało się tam wracać. W sukurs przyszedł zbrojący się na potęgę i marzący o pierwszym mistrzostwie Lech Poznań. Wielkopolscy prywaciarze nieraz wspierali swój klub, tak stało się i tym razem. Szybka zrzutka i Janusz Kupcewicz stał się zawodnikiem "Kolejorza". Tylko na rok, za to jaki! - Trenerem był Wojciech Łazarek. W pierwszym sezonie zdobyliśmy Mistrzostwo Polski. Strzeliłem dziewięć bramek, w tym dwie bardzo ważne. W ostatnim, decydującym meczu z Górnikiem Zabrze po dwóch dośrodkowaniach Mirosława Okońskiego zdobyłem dwa gole i wygraliśmy. Cały zespół zapracował sobie na ten tytuł. Chyba jako jeden z dwóch zawodników grających w Polsce, zostałem wybrany do "jedenastki wszechczasów" w dwóch różnych klubach, bo i w Arce i w Lechu byłem wybierany do jedenastek, mimo że w Poznaniu grałem jedynie rok. Właśnie w Wielkopolsce Kupcewicz spotkał najlepszego zawodnika, z którym miał przyjemność grać: - Mirek Okoński. Był niesamowity. Mógł przedryblować każdego. Można było mu podać piłkę i tak naprawdę iść na kawę, bo było wiadomo, że sam rozjedzie całą obronę (śmiech). Kupcewicz osiągnął ustawowy wiek 28 lat i mógł ruszyć na mityczny, wymarzony zachód. We Francji żyło się świetnie, ale Saint Etienne to już nie była ta firma co w latach 70. W pierwszym sezonie Kupcewicz miał pewne miejsce w składzie, zdobył dwa gole, ale mimo ze drużyna została przejęta przez Jeana Djorkaeffa (ojca Youri’ego) po 21 latach pobytu w najwyższej lidze spadła z niej. W kolejnym prowadził ją Henryk Kasperczak, a występował m.in. mundialowy znajomy Kupcewicza, Kameruńczyk, Roger Milla. Janusza gnębiły kontuzje kręgosłupa i nie grał wiele. W kolejnych rozgrywkach "Kupiec" był już w greckiej Larisie, gdzie zastąpił Kazimierza Kmiecika, wciąż występował Krzysztof Adamczyk, a trenerem był Andrzej Strejlau. Z tego okresu Janusz najbardziej pamięta wyrównane boje w Pucharze Zdobywców Pucharów z Sampdorią Genua, z młodymi Gianlucą Viallim i Roberto Mancinim w składzie. Czas było wracać do Polski. Macierzysta Arka Gdynia dołowała w III lidze, trener Marian Geszke namówił Kupcewicza na grę w ekstraklasowej wtedy Lechii Gdańsk. - W Gdyni przez dwa lata mieli pretensje i krzywo patrzeli. Jednocześnie ze mną do Gdańska wrócił "Dzidek" Puszkarz. Ja miałem 31 lat, on 37, podczas zgrupowań mieszkaliśmy razem w pokoju. Na mnie wołali "tata", na niego "dziadek". Do dziś się przyjaźnimy, mimo że ja jestem arkowcem, a on lechistą. Powtarzam młodzieży, że jesteśmy przede wszystkim ludźmi, że potrzebna jest pokora. Nie muszę wkładać żółto-niebieskiej czapki, obnosić się z tym, afiszować, ważne jest co mam w sercu. Nie ma co generalizować, ale zdaje się, że jestem darzony w Gdańsku szacunkiem i sympatią. Po zakończeniu kariery sportowej Kupcewicz próbował chleba trenerskiego, prowadził m.in. Lechię na poziomie II ligi. Potem, i to z sukcesami, był w polityce. Zasiadał w Sejmiku Województwa Pomorskiego. Przyjaźń arkowca z lechistą Później wciąż działał przy piłce. Był skautem swojej ukochanej Arki Gdynia, doglądał również małych adeptów futbolu w Akademii Sportowej Pomorze, gdzie działał m.in. ze swym przyjacielem Józefem Gładyszem, który jest z kolei legendą Lechii Gdańsk. Ich przyjaźń to przykład, że liczy się jakimi jesteśmy ludźmi, obojętnie jaki szalik nosimy. Kupcewicz był świetnym piłkarzem. Sława sportowca przemija, ale po karierze pozostał bardzo dobrym człowiekiem. Wielbili i wciąż wielbią go w Gdyni, szanują w Gdańsku. Jest ewenementem, w dzisiejszych, plemiennych czasach. Wystarczyło zamienić z nim kilka słów, by wiedzieć, że był mistrzem na boisku i takim pozostał. Niestety. Janusz Kupcewicz zmarł w wieku 66 lat. O jego śmierci poinformował w poniedziałek 4 lipca były prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej - Zbigniew Boniek. Janusz Kupcewicz (urodzony 9 grudnia 1955) Kariera 1965-69 Warmia Olsztyn 1969-74 - Stomil Olsztyn 1974-82 - Arka Gdynia 1982-83 - Lech Poznań 1983-85 - AS Saint-Étienne 1985-86 - AE Larisa 1986-88 - Lechia Gdańsk 1988-89 - Adanaspor Sukcesy Uczestnik dwóch mistrzostw świata, trzecie miejsce na mistrzostwach świata w Hiszpanii (1982), 20 meczów w reprezentacji Polski - pięć goli, Puchar Polski z Arką Gdynia (1979), Mistrz Polski z Lechem Poznań (1983). Maciej Słomiński