Andrzej Klemba, Interia: Jak teraz wygląda łyżwiarstwo figurowe w porównaniu do czasów, w których pani startowała? Agnieszka Domańska, olimpijka z Lillehammer: Nie było mnie 20 lat w łyżwiarstwie, wróciłam w 2019 roku i jestem w szoku. Cofnęliśmy się w rozwoju i jest dużo gorzej niż to było w moich czasach. W ramach Centrum Ruchu "Olimpijka" zorganizowałam ostatnio szkolenia dla łyżwiarzy figurowych i mieliśmy aż 80 zgłoszeń. Polski Związek Łyżwiarstwa Figurowego właściwie nie robi nic, a w każdym razie bardzo mało, by zachęcić dzieci do uprawianie tego pięknego, ale bardzo wymagającego sportu. Nie ma żadnych programów, które pozwoliłyby wyłapywać uzdolnione dzieci. Nie ma selekcjonerów, którzy chodziliby po szkołach, zachęcali i wyszukiwaliby narybek. A skoro brakuje dzieci, to nie ma potem zawodników. Poziom jest bardzo niski i nie ma z czego wybierać. Brakuje chętnych, by uprawiać ten sport. Właściwie nie ma szkoleń, a te, które są, pokrywają kilka procent zapotrzebowania, nie ma programów doszkalających dla młodych łyżwiarzy, bo nie ma na to pieniędzy. Prezes związku Jacek Tascher skupił się na swojej prywatnej szkółce Walley, w których rekreacyjnie trenują amatorzy, a nie na wyczynie. Wróciłam do Łódzkiego Towarzystwa Łyżwiarstwa Figurowego i staram się szukać pieniędzy na funkcjonowanie klubu. I są programy, w których można je znaleźć, ale trzeba chcieć. Jest aż tak źle? Kiedyś były mocne ośrodki jak Łódź, Gdańsk czy Oświęcim. - Klubów może nawet jest więcej, ale rzeczywiście z tych kolebek łyżwiarstwa nie pozostało za wiele. Teraz jedynym mocnym ośrodkiem jest Toruń. Tam jest Marek Kaliszek, który próbuje coś zdziałać i robić to z głową. Ale na jednym Toruniu daleko nie zajedziemy. Przez pół roku był nawet prezesem związku, ale zrobiono wszystko, by go usunąć. On stawia na rozwój łyżwiarstwa figurowego. Jest jeszcze jedna strona tego sportu. Dzieci nie przychodzą na treningi. Nie ma ich na przykład dwa tygodnie. Dla mnie to było nie do pomyślenia. Ja dziennie miałam 6-7 jednostek treningowych. Dziennie! Kończyłam lekcje o godz. 14 i czasem do północy byłam w klubie. W łyżwiarstwie figurowym inaczej niczego się nie osiągnie. To nie są tylko godziny spędzone na lodzie. To treningi baletu, tańca towarzyskiego, przygotowanie motoryczne czy zajęcia imitujące to, co dzieje się na tafli. Teraz dzieci mają dwa treningi na tafli, jedne zajęcia "na sucho" i to wszystko. Tak niczego nie osiągnie się w sporcie wyczynowym. Na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie w polskich barwach wystartują jednak Jekaterina Kurakowa oraz para taneczna Natalia Kaliszek i Maksym Spodyriew. - I to też pokazuje, że tak naprawdę łyżwiarstwo figurowe w Polsce się cofnęło. Ściągamy zawodników z Wschodu, by reprezentowali nasz kraj. Prawda jest taka, że takich zawodniczek jak Kurakowa w Rosji jest z pięć i nie miała szans przebić się do kadry, by wystartować w igrzyskach olimpijskich. Zdawała sobie sprawę, że tam nic nie zdziała, więc została Polką. Przynajmniej mamy lidera w naszej kadrze. Ona na co dzień i tak trenuje we Włoszech. Spodyriew to zawodnik pochodzący z Ukrainy. Jeździ z córką wspomnianego Marka Kaliszka. To potwierdza, co już mówiłam, że na jednym Toruniu opieramy polskie wyczynowe łyżwiarstwo figurowe. W tym klubie pracują też Mariusz i Dorota Siudkowie [siódma para sportowa igrzysk olimpijskich w Salt Lake City w 2002 roku - przyp. red.]. Trenują Kornela i Miłosza Witkowskich, najzdolniejszych polskich solistów, którzy przenieśli się tam z Łodzi. Na igrzyska jednak się nie zakwalifikowali. Na kolejnego Grzegorza Filipowskiego [piąty w igrzyskach olimpijskich w Calgary] raczej jednak długo poczekam. Kiedy i gdzie oglądać starty Polaków - Sprawdź teraz! Czego możemy spodziewać się po naszej solistce i parze tanecznej? - Kurakowa ma szansę, by znaleźć się w czołowej szóstce. Potrafi bardzo ciężko pracować i ma poukładane w głowie. Trzymam za nią kciuki. Para Kaliszek - Spodyriew w mistrzostwach Europy po programie obowiązkowym zajmowała dziewiąte miejsce, ale po tańcu dowolnym spadła na czternaste. W parach tanecznych detale są niezmiennie ważne, jeden błąd i można bardzo spaść. Trenuje ich Sylwia Nowak-Trębacka, które wraca na igrzyska olimpijskie [w parze ze Sebastianem Kolasińskim zajęli 12. miejsce w Nagano i 13. w Salt Lake City]. Ona wie, co to ciężki trening w łyżwiarstwie i poświęca im dużo czasu. Stać ich na to, by znaleźli się w czołowej dziesiątce. A jak pani wspomina igrzyska olimpijskie w Lillehammer? - Wtedy nie mieliśmy pary seniorskiej i nas, czyli juniorów, bo miałam 17 lat, a mój partner Marcin Głowacki 19 lat, przesunięto i dzięki temu pojechaliśmy na igrzyska. Z jednej strony trochę byłam zdołowana, bo wokół nas były duety po 10 lat starsze i dużo bardziej doświadczone. Ja byłam dziewczynką wśród dorosłych kobiet. To jednak był cudowny czas. Poznaliśmy się z naszymi łyżwiarzami szybkimi, z którymi razem mieszkaliśmy w Hammar. Atmosfera była świetna. Zorganizowano dla nas mnóstwo wydarzeń. Pamiętam, że na przykład wymienialiśmy się koszulkami ze sportowcami z innych krajów. Były wspólne imprezy. Po jednej wracałyśmy z Anią Rechnio o trzeciej w nocy i wpadłyśmy do stołówki, która był czynna non stop i w końcu najadłyśmy się naleśników, bo byłyśmy już po startach. Jak teraz patrzę na obrazki z Pekinu, to żal mi sportowców. Wszędzie maseczki, kombinezony i przypomnienia o trzymaniu dystansu. Myślę, że nie zaznają tego, co ja w 1994 roku. Widziałam Natalią Maliszewską, która po pozytywnym wyniku testów musi siedzieć w pokoju. To jak covidowe więzienie. Te igrzyska są zupełnie inne od tych, które ja doświadczyłam.