Artur Gac, Interia: O ile pan trafił z taktyką, zostając mistrzem Polski podczas Orlen Warsaw Marathon w 2016 roku, to wysoką cenę za swoją szarżę zapłaciła polska legenda Henryk Szost. W momencie, gdy tempo biegu drastycznie spadło, Szost już ok. 25 km wyszedł na prowadzenie, przedwcześnie biorąc na swoje barki ciężar prowadzenia maratonu pod wiatr. A pan wykorzystał siły w drugiej części dystansu, dodatkowo mając przed sobą bardzo dobrze spisującego się pacemakera. Artur Kozłowski: - Faktycznie, wynająłem swojego pacemakera. Zresztą zapłaciłem za niego ze swojej kieszeni, ale inwestycja zwróciła się po wielokroć. Ten zawodnik prowadził mnie do 30 km, z kolei Heniu faktycznie miał ten minus, że jego rywale zaczęli się "wieźć" na jego plecach, bo przewodził stawce. Na dłuższą metę rzeczywiście wyszło tak, że mnie pierwsza część dystansu kosztowała dużo mniej energii. Na końcówce zachowałem więcej sił, choć wiatr był zabójczy. Ile kosztowało pana wynajęcie pacemakera? - Za bieg do 30 km zapłaciłem mu 4 tys. złotych. To znaczy, że stawka zależy od przebiegniętego dystansu? - Dogadujemy się indywidualnie, między sobą, dlatego stanęło na takiej kwocie. To był obcokrajowiec? - Tak, Kenijczyk. Poprowadził ten bieg bardzo dobrze, naprawdę "równo", bez szarpanego tempa. Mimo że po nawrotce, po półmetku, straciliśmy dosyć dużo przez porywisty wiatr. Wbrew temu Kenijczyk starał się utrzymywać tempo, choć naprawdę było wyzwaniem biec pod tę "wichurę". Kontraktując pomocnika, który nadaje tempo, przed biegiem pieczołowicie przedstawił pan swoje oczekiwania, wyłożył taktykę i oczekiwał skrupulatnego trzymania się tempa, czy założenia były korygowane na bieżąco? - Wytyczne jak najbardziej były już przed biegiem. Zawodnik z Kenii miał rozpisane każde pięć kilometrów, w jakim mniej więcej powinien biec czasie. Jednak, ze względu na warunki atmosferyczne, praktycznie wszystko uległo zmianie podczas samego maratonu. Otóż pierwszych pięć kilometrów na Orlen Warsaw Marathonie jest dosyć ciężkich, z tego względu, że jest dosyć duży podbieg. Na tym odcinku zawsze się traci, niemniej trzeba go pokonać troszkę spokojniej i wkalkulować kilka sekund. Później okazało się, że następnym kilometrom towarzyszył dość mocny wiatr w plecy, dzięki czemu można było trochę nadrobić. Dlatego w trakcie zmagań non stop trwały dyskusje. Zresztą mój trener Tomek Kozłowski cały czas jechał autem, podpowiadał oraz motywował Kenijczyka, bo w pewnym momencie biegnąc pod wiatr zaczęło go lekko "szarpać". Trener jest pana bratem? - Nie, zbieżność nazwisk jest przypadkowa, ale mieliśmy w związku z tym wiele przygód (śmiech). Ile dokładnie maratonów ma pan w nogach? - To będzie mój dziewiąty lub dziesiąty maraton w karierze. W Orlen Warsaw Marathon po raz który pan wystartuje? - Tak naprawdę opuściłem tylko jedną edycję, czyli stawałem na starcie cztery razy. Poza ubiegłorocznym tytułem, w 2015 roku zająłem trzecie miejsce wśród Polaków, zdobywając brąz mistrzostw Polski, a dwa lata wcześniej zszedłem po przebiegnięciu bodaj 30 km. Wówczas niestety przytrafiła mi się dosyć mocna słabość, ponieważ przygotowania nie poszły tak, jak chciałem. Najszybsza edycja odbyła się w 2014 roku, gdy przełożono maraton na początek kwietnia, dzięki czemu warunki atmosferyczne były wprost idealne. Organizatorzy powinni do tego wrócić? - Pod względem wiatru szybsza data w zasadzie gwarantuje lepsze warunki, ale jest też kwestia temperatury. Gdyby impreza w tym roku odbyła się w pierwszy weekend kwietnia, mielibyśmy bardzo wysoką temperaturę, czyli inny problem. Aktualnie pogoda jest tak nieobliczalna, że nie sposób przewidzieć warunki, z tym że początek kwietnia rzeczywiście wydaje się być pewniejszy pod względem aury. Rozmawiał Artur Gac